Co oni na mnie włożyli? Czyżby tę białą, ślubną kieckę? Ja
pierdykam, przecież ona musi być nieźle umazana we krwi i obawiam się, że
dodatkowo w wymiocinach stryjka Eustachego. Mam nadzieję, że ją chociaż
przeprali? Tylko kiedy, skoro miałam ją na
sobie w... No właśnie - w najpiękniejszej chwili mojego życia - w chwili
przypieczętowania przymierza małżeńskiego, w chwili oczekiwania na
wyegzekwowanie osobistego, prywatnego ius primae noctis i jednocześnie, jak
wszystko wskazuje, w chwili odejścia, czy jak tam się to określa. Żebym tak
chociaż mogła rzucić okiem na gorsecik. Był piękny, haftowany, z milionami
małych brylancików i gdy krew trysnęła wprost na niego, pierwsza moja myśl
była: zabiję gościa! No i zabiłam. Nie, poprawka, nie zabiłam, bo zdaje się już
był chyba trochę martwy. Dodatkową
konsekwencją, a może tylko przypadkiem, stał się fakt, iż przy okazji umarło
się również mnie. Cholera! To nawet dość logicznie tłumaczy teraźniejszą
ciasnotę pomieszczenia, ograniczenia w dostępie do świeżego tlenu i brak
czegokolwiek do przepłukania gardła. Oj, szczególnie przydałaby się to
ostatnie. Szlag! Już wiem, oni nie ubrali mnie w białą, ślubną kieckę, oni jej
ze mnie nie zdjęli. Mamusiu, niech ogarnę myśli; jak się zaczęła ta cała kabała? Od początku. E nie, od początku nie ma
sensu, zbyt wiele czasu zeszłoby... No dobra, przecież i tak w sumie poleżę tu
jakiś czas, więc co mi tam...
To było mniej więcej tak.
Eugeniusza poznałam jakoś na
początku listopada. Stałam w kolejce na poczcie, nie ma nic nudniejszego niż
pocztowa kolejka w listopadowe popołudnie, wiem, co mówię, przecież leżę w
trumnie i autorytatywnie stwierdzam; nawet to jest bardziej pasjonujące. Stałam
wtedy już jakieś ćwierć mojego życia, marnując młodość, osobiste predyspozycje
i wrodzony wdzięk. Warczałam sobie odrobinkę pod nosem i klęłam na co się da,
gdy nagle... Buch! Brunet stojący przede mną
odwrócił się i doznałam objawienia. To on! Anioł, mój anioł, co śni się co noc
prawie, demon co zostawia tęsknotę, łzy i pomięte prześcieradło o poranku. To
on, to mój Bond, mój Herkules, Parys, Apollo, Asterix i kto tam jeszcze w
starożytności i czasach nowożytnych dawał kopa w damską, libidalną sempiternę.
- Będziesz mój, choćby po trupach -
wyszeptałam.
Oj, gdybym wiedziała, że w wieszczą
godzinę padły te słowa.
Eugeniusz okazał się być kawalerem z
odzysku i upodobania. Nie powiem, pasowało mi to, bo sama ciągot małżeńskich, jak dotąd nie okazywałam zbyt
intensywnie. Dobraliśmy się jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde, jak Królik Bugs i Lola. Zbierałam co rano owoce naszych
libertyńskich schadzek: puszki po piwie, butelki po wódce, whisky i innych
trunkach, puste pudełka po papierosach, bieliznę i zużyte... kupony totolotka.
Rany, jak my się kochaliśmy i szaleliśmy za sobą. No dobra, przyznaję,
niezupełnie równo się to procentowo rozkładało i z mojej strony było jakieś
osiemdziesiąt, a z jego... Sami policzcie. Jednak nawet dzisiaj potwierdzę, te
eugeniuszowe trzydzieści procent, warte było stówki wszystkich innych facetów z
całego układu słonecznego, tudzież z zagranicy.
Tymczasem mijały stycznie, maje, lipce i listopady i poczułam, że nadszedł
czas. Czas na suknię z gorsetem wysadzanym milionami brylancików, czas na
szaleństwo przypieczętowane sześciowarstwowym tortem z dwiema paskudnymi
figurkami na szczycie, dziesiątkami nieszczerych powinszowań i moim Eugeniuszem
ozdobionym muszką.
A teraz, pozwolicie, kilka słów o
mojej rodzinie. Potrzebne dla rozjaśnienia pewnych na pozór zawiłych
"splotów okoliczności". Mamusia to jeszcze względnie trzyma się
konwenansów i typologii maminej, tatuś też, gdyby odpuścić mu kilka
nieszablonowych zainteresowań. Natomiast babcie! Obie mają tyle za uszami, że
żaden znany mi komisariat nie jest w stanie udokumentować bogatszej historii.
Mamusia mamusi, Irenka, to cudo natury porażające zmysły osobników płci męskiej
z rodzaju Homo w wieku od gimnazjalnego po seniorów z domu "złotej
jesieni". Wiem, co piszę, bo jak inaczej nazwać metr pięćdziesiąt
impertynencji, inwencji, inteligencji, ignorancji, elokwencji, seksapilu i
niedwuznacznej wulgarności w wieku mocno przeterminowanego "podlotka
balzackowskiego"? Babunia Irenka w swoim życiu uwiodła więcej facetów niż
wszystkie bohaterki "Mody na sukces" w niezliczonych odcinkach, jak
też poza nimi. To ona wprowadzała moje niewinne, dziewczęce ego w świat
dorosłych i powiem wam, powinna dostać nagrodę Nobla w kategorii biologii,
chemii, fizyki, ale też literatury, nie zapominając o pokojowej. Choć jakby
"pozapokojową" przyznawali też byłaby poważną kandydatką. Przed samym
ślubem dała mi taki wykład, że spiekłam raka, a przecież znałam swojego
Eugeniusza lepiej niż stary pijak najtańsze monopolowe.
Ślub, wesele... Tak, ale cholera, wszystko wskazuje na to, że przekimałam swój
pogrzeb! Swoją drogą ciekawe czy dałoby się stąd jakoś podejrzeć, w co takiego
odstrzeliła się z tej okazji babcia? Założę się, że żałobna mini sięgała
najwyżej, i to raczej przez szacunek dla mnie, a nie ze względów społecznie
przyjętej przyzwoitości, pięć centymetrów przed kolanka. Być może sięgnęła po
klasykę; czyli dekolt wymodelowany i odpowiednio sterowany push-up'ami wraz z
nieprzypadkowo dobranym gorsecikiem. Może jednak poszła bardziej w stronę
awangardy i wcisnęła się w tę asymetryczną, czarną sukienkę z jedwabnej
organzy? Mam nadzieję, że nie przesadziła z biżuterią, jednak głowy nie dam
sobie za to uciąć. Kapelusik? Tak. Pokazywała mi kiedyś takie cudeńko, które
nabyła z myślą o mojej mamusi. Patrzcie państwo, a tymczasem, jak się okazuje,
to dla mnie odwinęła to kuriozum z celofanu. No nic, ważne, że się nie
zmarnował.
Marnowanie to konik drugiej babci,
Oleńki, mamusi tatusia. Ta z kolei nie znosiła mężczyzn, prócz swych siedmiu
synów, a w tym, a może przede wszystkim, swojego męża. Jednak w myśl zasady;
szkoda, żeby się zmarnowało - żyła z nim dwadzieścia dwa lata, nie marnując
żadnej okazji. Babcia Oleńka była słusznej postury, słusznej fryzury i pełna
słusznych racji. Kiedy przyjeżdżała do mnie w odwiedziny, wnosiła ze sobą
dziesiątki słoiczków z przedziwnymi specjałami, kupony promocyjne, zapach
konwalii i setki dobrych rad i uwag oraz zajadłą niechęć do samców wszelakich
gatunków, prócz swoich synów oczywiście.
Na ślubie zjawiły się obie,
wyszykowane, eleganckie i rozpływające się w uśmiechach, a pod cywilizowanymi pozorami
kryły się pazurki, ostre ząbki i jeszcze ostrzejsze języki. Przybyły w glorii
miru i szacunku oraz w otoczeniu orszaku potomstwa wraz z rodzinami. I tu małe
wyjaśnienie, babunie, mówiąc oględnie, nie przepadały za sobą - co przenosiło
się też na resztę członków klanów. Nastąpiło jednak czasowe zawieszenie broni -
trzecie, jakie odnotowałam w czasie swojego życia, i jak śmiem mniemać,
ostatnie. Początkowo rozejm okazywany był dość ostentacyjnie, poprzez cudownie
nieszczere wybuchy serdeczności, ściskanie dłoni, poklepywanie się po plecach.
Jednak później przeszło to w spojrzenia rzucane z ukosa, mruczenie inwektyw pod
nosami, błyskanie bardziej lub mniej kompletnym garniturem zębów, aż w
końcu... No, ale do tego dojdziemy za jakiś czas. W kilku przypadkach, muszę
przyznać, zawieszenie broni nie było wcale takie nieszczere. I tak oto
najstarszy z synów babci Oleńki wyściskał siostrę cioteczną mamusi, Gabrysię.
Wiadomo wszem i wobec, że Gabrysia wdała się w babcię Irenkę i uznana została
oficjalnie w rodzinie za naturalnie i prekursorsko poczętego jej klona.
Przybyła na uroczystość wraz ze swoim czwartym i zapewne nie ostatnim, jak
szeptano po kątach kościoła, mężem. Po najstarszym stryjku, wyściskał Gabrysię,
piąty z kolei przy... pfu, urodzenia stryjek Maksym. I tu już można było
odnotować pierwszy niewerbalny zgrzyt - gdy najstarszy zgromił wzrokiem piątego
i dał mu do zrozumienia, że było to "wyjście przed szereg" i występ
kompletnie nie na miejscu. Jeśli doliczyć do tego jad zawarty w spojrzeniach małżonek
obydwu panów, można uznać incydent za
znakomite preludium. Potem, przy wyjściu z kościoła powstało małe zamieszanie,
który orszak rodzinny ma ustawić się tuż za parą młodą i ich rodzicami.
Początkowo rej wodzili krewni z kręgu Oleńki, którzy dziedzicząc po niej
słuszne postawy i słuszne pretensje, postawili na rozwiązania bardziej
ofensywne i zdawali się mieć znaczną przewagę. Jednak po mistrzowsko rozegranej
akcji palma pierwszeństwa przypadła rodzince Irenki. Odpowiednio poinstruowane
dzieciątka kuzynki Małgorzaty rozpłakały się, rzuciły na podłogę i zrobiły
zator nie do ogarnięcia, a co za tym idzie, nie do przebrnięcia dla klanu babci
Oli. Sprytne maleństwa pomyślałam oglądając się za siebie, widać że tradycje i
animozje rodzinne wyssały wraz z mlekiem, jeśli mleko im podawano, co wcale nie
jest takie pewne. Celem wyjaśnienia nie to, że trzymam stronę jednej czy
drugiej frakcji rodzinnej, ale doceniam wszelakie genialne przemyślne,
brawurowe posunięcia z obu stron. Nadmienię, że rodzina mojego świeżo
poślubionego męża, odrobinę zdystansowana szła na samym końcu orszaku,
wlepiając oczy w królowe imprezy: Irenkę i Oleńkę, próbując cichutko cieszyć
się chwilą i nie rzucać zbytnio w oczy.
Przy wsiadaniu do auta zaliczyłam małe
szarpanie. Welon, niesiony wiatrem, niefortunnie zaplątał się koło uszczelki w
tylnych drzwiach i został przytrzaśnięty, gdy świadek, kuzyn Robert ze strony babci Irenki, zamknął je, nie zauważając
białej materii. Szarpnęło mną, gdy próbowałam zająć miejsce w aucie. Wprawiło to
stryjka Leopolda, trzeciego w kolejności przy... pfu, urodzenia, w oburzenie i
spowodowało, że dał temu natychmiastowy wyraz. Otworzył tylne drzwi limuzyny,
uwalniając welon i wyciągnął kuzynka Roberta, udowodniając niezwykle
sugestywnie, iż jego niezgrabność jest intempestivement i niemile widziana.
Robert podanej w tak obrazowy sposób wskazówki, nie docenił należycie, dając
ripostę jeszcze bardziej dosadną. Zaczynało wyglądać dość groźnie. Na szczęście
wmieszał się w to mój świeżo upieczony mąż, prosząc w imieniu naszym, czyli
jego, moim oraz wszelakich naszych potencjalnych potomków, o zajęcie
przewidzianych protokołem miejsc, czyli kuzyna Roberta w samochodzie, a stryjka
Leopolda w szeregu stryjków z żonami i dziećmi.
Odjechaliśmy, wciąż zachowując pogodę
ducha i apetyt na dalszy ciąg imprezy, a ta rozkręcała się - powoli, ale bardzo
ambitnie i konsekwentnie.
Wynajęliśmy salę weselną w najlepszym
hotelu w mieście. Babcia Irenka upierała się przy możliwości korzystania z
pokoi hotelowych, w razie mniej lub więcej oczekiwanej niedyspozycji gości,
osobiście sprawdzając sprężystość materaców na każdym łóżku. Oleńka zaś jako
priorytet przyjęła korzystanie, oczywiście w tej samej cenie, z parkingu, patio
i ogrodu oraz możliwość moczenia zmęczonych tańcem nóg w fontannie.
Cudnie to wszystko było urządzone i
czułam, że jestem najszczęśliwszą panną młodą na świecie. Patrzyłam z
uwielbieniem w oczy mojego Eugeniusza i już cieszyłam się na myśl o nocy
poślubnej. Niby mieliśmy sporo ich za sobą, ale po tej specjalnej, poślubnej
obiecywałam sobie sporo, bo wciąż miałam kilka dziewiczych inspiracji.
Oblizałam wargi i wypięłam dumnie pierś odzianą w cudowny gorsecik, połyskujący
tysiącami błyszczących diamencików, a wzrokiem wręcz połykałam swojego mężusia.
- Wstrzymaj rumaki - szepnęła mi do ucha babcia Irenka, która nie wiem jakim
sposobem znalazła się tuż przy mnie i odgadła moje myśli. - Cukiereczek
słodziutki i w sam raz do schrupania, ale niech ma satysfakcję, że to on
porusza szczękami, a nie ty.
- Babciu - odpowiedziałam równie konspiracyjnym szeptem - zdradź proszę, jak ty
dawałaś sobie radę z całą tą szopką poprzedzającą... chrupanie?
- Oj, mileńka, właściwie tylko przy pierwszym i może odrobinę przy trzecim, bo
z drugim już po wypowiedzeniu słów przysięgi wiedziałam, że to kolosalna
pomyłka, niecierpliwiłam się.
- Co radzisz?
- Generalnie to albo schlać się w sposób kulturalny i nie rzucający w oczy...
choć nie, czekaj, na pierwszym weselu odpada. To może wyjść w połowie imprezy
pod pretekstem, że gorset pije bardziej niż świadkowie i natychmiast musi ci
pomóc go zdjąć najbliższa osoba, czyli mąż. W każdym razie spokojnie mileńka,
pocieraj kolankami pod stołem z umiarem, ciesz się chwilą i uważaj na druhny.
Te cholery, wiem z doświadczenia, potrafią wykrzesać ze świeżo poślubionych
mężów więcej niż panna w welonie... - Tu zazgrzytała zębami. - Oj, ale ty nie bierz
tego do siebie. Tak tylko na wspomnienia mnie wzięło. Wybacz staruszce.
I uśmiechnęła się. Przeszły mnie
ciarki, ten lubieżnie rozkoszny uśmiech jaki mi posłała był bardzo niepokojący.
Wzięłam się jednak w garść i
odwróciłam w stronę świeżo poślubionego mężczyzny.
- Misiaczku - wydyszałam, bo wciąż zapierało mi dech w piersiach na jego widok
- czuję, że gorset mnie trochę uciska... i wiem, że za godzinę lub dwie uciskać
będzie jeszcze mocniej, wręcz nieznośnie...
Nie zrozumiał aluzji.
- Wytrzymaj - szepnął - jutro znów wskoczymy w stare dresiki.
Westchnęłam. Oj, wiele nauki przed
nim, a przede mną wiele godzin edukowania.
Siedzieliśmy za stołem na honorowych
miejscach, po bokach nasi rodzice, z tym że jego mama i tata obok mnie, a moi
przy nim. Dziadkowie, wujkowie, stryjkowie, ciocie i reszta rodziny i znajomi
na dalszych miejscach. Stoły ustawione były w wielką podkowę, a przestrzeń
między nimi służyła jako parkiet do tańca. Początek imprezy przebiegał
względnie spokojnie, nie licząc jednego zakrztuszenia, dwóch wpadek z oblaniem
się zupą i tajemniczego zniknięcia polędwicy z talerza stryja Alfreda,
czwartego w kolejności... senioratu.
Krochmal z atmosfery zaczął już się
rozpuszczać w miarę ubywania płynów z butelek i przyznam, że nawet gorset już
mnie tak nie uciskał, bo bawiłam się wyśmienicie. Ciocia Marietta, siostra
mamy, dała popis wokalny, po którym licznym członkom rodziny zaschło w gardle z
wrażenia, a innym nagle przypomniało się, że muszą zaczerpnąć świeżego
powietrza na zewnątrz, tylko wuj Olgierd, jej mąż, ze łzami w oczach powtarzał
w kółko.
- Lata mijają, a talent ten sam... - mówił tak za każdym razem, gdy śpiewała na
imprezach rodzinnych, a śpiewała odkąd pamiętam. Lata mijają, a...
W każdym razie ja osobiście po ariach
cioci Marietty mam nieopanowane napady apetytu, jak to zawsze po wielkim
stresie. Sięgnęłam po maleńki kawałek tortu, dwa kawałki sernika, biszkopt z
galaretką, jajeczko w majonezie i sałatkę, a właściwie trzy, a na koniec
odrobinkę schabiku w galarecie i...
- Opanuj się - syknęła babcia Irenka.
- Daj dziecku zjeść spokojnie! - Głosem pełnym dostojności odpowiedziała babcia
Oleńka.
- To dla jej dobra. Musi rozwinąć umiejętność hamowania się we właściwym momencie.
- Być może gdybyś ty tak potrafiła, procent grzechu zdrady w naszym mieście
spadłby o połowę.
Przez krótką chwilę babcia Irenka
zastygła, jakby szukając odpowiedniej riposty.
No tak, pomyślałam przełykając resztę
schabiku, i tak dość długo było pięknie...
- Doprawdy? Połowę? Tylko połowę? Nie doceniasz mnie - wysyczała Irena. - Spadłby
o siedemdziesiąt procent, a w samym kręgu twojej rodziny nawet o
dziewięćdziesiąt. Ba! Co ja mówię? O dziewięćdziesiąt dwa!
Tu babci Oleńce lekko drgnęła lewa
powieka, fuknęła cicho, wstała sapiąc niczym przeciążona lokomotywa, ujęła
kieliszek z czerwonym winem, upiła z niego łyczek, mrucząc coś o
"zmarnowaniu", podeszła do oponentki i chlusnęła jej w twarz płynem.
Wszystko to uczyniła z niebywałą godnością, kamienną twarzą i dostojnymi
ruchami. Babcia Irenka poderwała się z krzykiem, zbrodnią w oczach i rozcapierzonymi
palcami, uzbrojonymi w odpowiednio naostrzone, pomalowane na kolor krwistej
czerwieni, paznokcie. Wyćwiczonym ruchem wzięła odpowiedni
zamach i... zderzyła się z murem, którym okazał się stryjek Ignacy, najstarszy
z synów Oli.
- Tylko spokojnie, proszę.
- Spokojnie? Spokojnie? - histeryzowała Irenka.
- A ty pozwolisz, żeby mnie tu tak poniżano - zwróciła się do mnie lub do mojej
mamy - ciężko było stwierdzić do kogo dokładnie, bo wzrok miała rozbiegany.
Czułam się odrobinę ociężała od
nadmiaru szczęścia i pożywienia i zanim zareagowałam, do akcji wkroczyli mali
adiutanci, dzieciątka kuzynki Małgorzaty. Trzech chłopców i najmłodsza
sześcioletnia dziewczynka, wyrośli jakby spod ziemi i objawili się tuż przy
Irence. Najstarszy podał jej chusteczkę, średni korzystając z zamieszania
ukradł z talerzyka mojej mamy kawałek sernika, najmłodszy zaś przeszedł do
bezpośredniego szturmu i pociągnął babcię Oleńkę za rękaw na tyle mocno, że
puściły szwy na ramieniu. Pewnie się dziwicie, że taki mały szkrab dał radę ot
tak sobie oderwać niezły kawał "kobiecej materii". To proste, babcia
Ola, swoim zwyczajem nie pozwalając się niczemu się zmarnować, w ową sukienkę
ubierała na wszelakie okazje już od dwudziestu lat i zapewne miała w planach
przetrwać w niej następne dwie dekady. Teraz, wraz z każdym puszczonym szwem,
pruła się duma babci Oleńki i honor całej jej rodziny. Stryj Leopold zareagował
prawie błyskawicznie, chwycił malca za kark, uniósł i lekko nim potrząsnął.
Tamten wydał dźwięk, który spokojnie mógłby iść w konkury z arią cioci Marietty
- oj, rośnie poważny rywal w kategorii "oprawy artystycznej imprez
rodzinnych". Krzyk krzywdzonego dziecka poderwał większość gości z siedzeń
i... chyba w tym dokładnie momencie rozpętało się piekło. Praktycznie każdy
uzbrojony był w widelec, nóż, czy co tam miał pod ręką i ruszył na klanową
krucjatę. Przegrupowali się odpowiednio, zajęli strategiczne pozycje i
rozpoczęli werbalne i niewerbalne szermierki. Mój mąż również się poderwał, ale
sprowadziłam go z powrotem do pozycji siedzącej i wychilloutowałam głaszcząc po
ramieniu.
- Nie unoś się, kochanie, praktycznie tak jest na większości rodzinnych imprez,
przyzwyczaisz się. Jedynie na pogrzebie wujka Karola jakby trochę spokojniej
było... choć, być może dlatego, że większa część rodziny struła się nieświeżą
rybą? Skosztuj, proszę tej krabowej sałatki, mówię ci, rewelacja i popraw
muszkę - przekrzywiła się.
Może gdyby nie zaczął od muszki, to
posmakowałby tej wybornej sałatki, a tak nie zdążył. Półmisek z krabowym daniem
posłużył jako broń miotająca lub co może bliższe prawdy, miotana. Kątem oka
uchwyciłam niebezpieczny ruch kuzyna Roberta i zdążyłam się uchylić, a przy
okazji zajrzałam pod stół. No tak, tego można się było spodziewać, cioteczna
siostra mamusi, Gabrysia rozpoczęła rokowania pokojowe i ugniatała kolano
stryja Maksyma, najmłodszego z synów babci Oleńki. Nie powiem, zrobiło to mnie
pozytywne wrażenie i natchniona pacyfistycznie odwróciłam się w stronę męża.
- Może zatańczmy?
- Teraz? - Ze zdziwienia oczy zrobiły mu się prawie okrągłe.
- No tak, nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Fajnie grają, sałatki krabowej
już nie ma, właściwie nic już prawie nie zostało na stole, na następne danie
pewnie przyjdzie nam trochę poczekać... no to czas się rozruszać kości.
Poszliśmy na parkiet, zostawiając za
sobą rodzinę zaangażowaną w zaciętą walkę, a miejscami wręcz w regularną bitwę.
Zatopiona w tańcu i w oczach ukochanego nie zauważyłam, że jego rodzina chowa
się gdzieś po kątach, coś knuje i absolutnie nie umie dostosować się do
panujących weselnych warunków. Tego nie przewidziałam, iż niewtajemniczeni
kuzyni, wujkowie i stryjeczni bracia mojego męża potraktują rodzinne igraszki
tak poważnie. Błąd, spory błąd. Jakiś kuzyn mojego Eugeniusza zamiast nieszkodliwego
noża z weselnego stołu wyciągnął prawdziwy kosior i ruszył w tango. Najgorsze,
że do tego jego tańca zaproszona zostałam również ja.
Całe wydarzenie potoczyło się szybko i
sprawnie, i teraz, gdy je sobie na
spokojnie analizuję, to zauważam w tym niezwykłą widowiskowość. Najpierw stryj
Eustachy kopnięty celnie w żołądek, zatoczył się na środek sali i puścił równie
celnego pawia. Akurat odwrócona tyłem do niego, wykonywałam niezwykle wymyślną
figurę taneczną i wykazałam się nieodpowiednim brakiem czujności. A on,
wyobraźcie sobie, utrafił swoim pawiem prosto między moje pośladki. Poczułam
dziwne ciepło rozlewające się w okolicy lędźwiowo-krzyżowej, obejrzałam się i
wrzasnęłam rozpaczliwie; rany, toż to chyba nieszczęsna sałatka krabowa, widać
nie tylko ja jej skosztowałam. Lwia część rodziny uznała ten wyczyn za sygnał
do przybieżenia z odsieczą. Ruszyli szturmem w moją stronę, tratując resztki
zastawy stołowej, ozdób kwiatowych i na wpół przytomnego stryja Eugeniusza.
Widziałam babcię Irenkę z wykrzywionymi, choć wciąż perfekcyjnie umalowanymi,
ustami, stryja Leopolda biegnącego z pomocą, pomimo finezyjnie uwieszonego u
nogi dzieciątka cioci Małgorzaty, kuzyna Roberta trzymającego w uścisku głowę
kogoś nie do końca zidentyfikowanego. Kątem oka dostrzegłam nieustającą w
pokojowych negocjacjach Gabrysię, sprawnie wpitą ustami w wargi stryja Maksyma
i kwaśną minę, niedoceniającej starań o rozejm, jego żony. Widziałam ich
wszystkich i moje serce napawało się dumą; no, nikt nie zaprzeczy, że korzenie rodzinne
mam solidne. I nagle dostrzegłam coś jeszcze; błysk kosiora. No tak, to ten
niezwykle poważny osobnik z rodziny mojego męża zbyt mocno wziął sobie do serca podniosłość sytuacji. Zobaczyłam, że bierze zamach na Alfreda, czwartego w
kolejności przy... pfu urodzenia syna babci Oleńki.
- Nieeee - wrzasnęłam i rzuciłam się, aby wytrącić mu niebezpieczne narzędzie z
ręki.
Nie doceniłam stryjka. Sprawnym ruchem uchwycił jego rękę, wykręcił ją,
wytrącił nóż, szybko podniósł z podłogi i uniósł w geście zwycięstwa. Tamten
jednak nie dał za wygraną. Najprawdopodobniej chciał zwinnym szczupaczkiem
rzucić się, sięgnąć po kosiora i odebrać go. Jednak szczupaczek okazał się nie
nazbyt udany. Gość zahaczył jakoś tak dziwnie tętnicą szyjną, a stryj jakoś tak
jeszcze bardziej dziwnie przekręcił dłoń. Krew siknęła wprost na mój gorsecik.
- Oż jasna cholera - znów wrzasnęłam - zabiję cię!
Postanowiłam udusić go gołymi rękoma albo
coś w tym stylu.
To niesamowite, bo nagle w moim
Eugeniuszu jakby obudziła się solidarność rodzinna i postanowił mi to
uniemożliwić. Odepchnął mnie od tamtego drania. Ujrzałam z bliska twarz stryja
Alfreda, zobaczyłam jak jego usta otwierają się w niemym proteście i mój wzrok
gwałtownie przeniósł się na sufit. Wszystko wskazuje na to, że poślizgnęłam się
na nieprzetrawionej sałatce krabowej stryjka Eustachego. Poczułam przenikliwą bolesność w kostce i jednocześnie eksplodujący ból z tyłu głowy. Ho, ho, nieźle
musiałam trzasnąć. Świat zawirował w
rytm zwariowanego swinga. Kalejdoskop familijnych twarzy przesuwał się przed
oczyma, to ciemniejąc, to jaśniejąc. Dźwięki zlały się w jeden przedziwny ton,
który brzmiał w moich uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Mój dzień ślubu.
Jasna cholera, coś poszło nie tak?!
I to właściwie koniec opowieści. Potem
to już nuda, niczym w kolejce na poczcie w listopadowe popołudnie. No może
jeszcze kilka takich wniosków przyszło mi na myśl: raz - nie ufaj rodzinie
męża, dwa - jedz ze stołu wszystko co dają, bez oglądania się na to, co o tym
sądzą inni, trzy - czasem sałatka krabowa groźniejsza bywa od najbardziej
ostrego kosiora. Cztery? E nie, dobra, wystarczy tych morałów, bo umrzecie z
nudów.
Co dalej? Jakie mam plany? Hmm... Nic. Chyba poczekam tu sobie cichutko na
mojego Eugeniusza, bo wciąż wisi mi tę noc poślubną.