Crisstimm

 
Katılım: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Sonraki seviye: 
Points needed: 172
Son oyun

Marta i ja (część piąta)

Zbyt wiele zagadek, jak dla dwóch małych dziewczynek, pojawiło się tamtego lata. Wymyślałyśmy z Martą przeróżne fantastyczne hipotezy i wyprowadzałyśmy z nich niewiarygodne i tajemnicze historie. Raz nawet posunęłyśmy się do teorii o porwaniu nas przez mamę od prawdziwych rodziców. Jednak potem skruszone wyznałyśmy sobie, że to najgłupsza rzecz, jaka mogła przyjść nam do głowy.
Mama od kilku dni chodziła nerwowa, bo obecny okresowy wujaszek nie pojawiał się ani na specjalnie przygotowywanych dla niego obiadach, ani po nich, ani wieczorami. Ona sama od tamtej kolacji nie wracała do tematu naszego taty i tajemnic przeszłości. Unikała rozmów z nami, zamykała się w swoim pokoju słuchając godzinami smutnych i tęsknych piosenek.
- Tylko żeby nie przyszło jej do głowy oglądać stare zdjęcia - podzieliłam się z siostrą swoimi obawami.
- Nie, co ty? Raczej przymierza sukienki, pije wino i popłakuje przed lustrem.
- Aleś wymyśliła....
- Nie wymyśliłam, podejrzałam... Wczoraj tak było i dzisiaj pewnie też...
Cokolwiek mama robiła, nie pojawiała się wieczorami w naszym pokoju. Same przygotowywałyśmy sobie kolację, same myłyśmy się i grzecznie kładłyśmy się do łóżka.
- Czy wciąż jeszcze ktoś puka w nocy do okna? - Marta pokpiwała ze mnie.
Nie odpowiedziałam, tylko popatrzyłam na nią z wyrzutem.
- No co? Pytam poważnie...
Milczałam.
- Miluś? No, nie spoglądaj już tak na mnie... No dobra, zażartowałam z ciebie. Przepraszam. Kocham cię.
Przytuliłyśmy się do siebie. Czułam bicie jej serca i miałam wrażenie, że obie mamy je tylko jedno - wspólne. Usnęłam w przeświadczeniu, że cokolwiek zdarzyło się, czy też zdarzy, ja z Martą pozostaniemy nierozłączne.

Okresowy wujaszek pojawił się następnego dnia. Uśmiechnięty, elegancki, pachnący i pełen skruchy szybko uzyskał mamy przebaczenie. Być może pomogły w tym róże i flakonik perfum? Dla mnie i Marty też przywiózł prezenty. Mama zawołała nas do kuchni, gdzie krzątała się przygotowując posiłek dla swojego ukochanego.
- Milena, Marta! Popatrzcie jaka niespodzianka! Sławek coś dla was ma. No dalej, śmiało podejdźcie i podziękujcie, jak przystało dobrze wychowanym dziewczynkom.
- Nie... daj spokój... Nie muszą dziękować, to dla mnie czysta przyjemność... i nie chcę żadnych formalnych podziękowań...
- Jak to nie muszą? - oburzyła się mama - Właśnie, że muszą! Tak je wychowuję, że za okazaną im dobroć powinny podziękować... Marta! Milena! No dalej, ruszcie się i pokażcie, że nie na darmo urywam sobie rękawy ucząc was zasad dobrego zachowania.
Coś we mnie siedziało i nadal zresztą siedzi, że gdy ktoś w taki sposób przymusza mnie do czegoś, co normalnie mogłabym zrobić bez problemu, to zapierałam się jak osioł. Spuściłam głowę i milcząc stałam bez ruchu na środku kuchni.
Uratowała mnie Marta, dotknęła uspokajająco ramienia i ruszyła w kierunku Sławka. Podał jej przepiękną skakankę z malowanymi w kwiatki rączkami.
- Dziękuję - wyszeptała moja siostra. - Przepiękna. A co masz wujaszku dla Milenki?
- Niech sama odbierze swój prezent - uśmiechnął się do mnie zachęcająco i wyciągnął rękę w moją stronę.
- Podejdź Milenko, nie bój się... Zobacz co mam dla ciebie...
Zrobiłam krok w jego kierunku i znów coś się we mnie zacięło. Nie mogłam się przemóc by pójść dalej. Mama podbiegła do mnie, szarpnęła za ramię i popchnęła w kierunku wujaszka.
- No idźże... - wysyczała przez zęby - jesteś równie uparta jak twój...
Tu opamiętała się i zakryła usta ręką. Wujaszek wstał z krzesła, podszedł do mnie, delikatnie odsunął stojącą między nami mamę i zrobił najdziwniejszą i najpiękniejszą rzecz, jaką dorosły mógł zrobić dla takiego dziecka jak ja. Uklęknął przede mną na podłodze, tak aby jego twarz znalazła się na poziomie mojej. Uniosłam lekko oczy, była bardzo blisko mnie, widziałam swoje odbicie w jego źrenicach.
Teraz widzi jaki wstrętny jest mój policzek.
Jednak nie odsunęłam się, ani nie zakryłam twarzy. Popatrzyłam prosto w oczy, a on uśmiechając się pogłaskał mnie delikatnie po bliźnie. To pierwszy dotyk obcej osoby na mojej twarzy, jaki w życiu doświadczyłam. Stałam jak oczarowana.
- Popatrz co mam dla ciebie, moja mała artystko - powiedział tak cicho, że usłyszałam go tylko ja i ruchem głowy wskazał na swoją drugą rękę.
Spojrzałam we wskazanym kierunku, trzymał pudełko farb. To były akwarele. Metalowa, biała kasetka z wymalowaną na wieczku tęczą.
- Weź Miluś - odezwała się głośno Marta.
- Weź Miluś - powtórzył jak echo wujaszek.
Wzięłam i choć z radości miałam ochotę go wycałować, wymamrotałam tylko "dziękuję", odwróciłam się i wybiegłam z kuchni. Usłyszałam jeszcze, pełen dezaprobaty, pomruk mamy:
- Dzikus.
Uciekłam przed dom ściskając mocno pudełko z farbkami. Usiadłam na ławeczce. Czułam jak palą mnie policzki, a serce tłucze się jak oszalałe.
- Skąd ta radość Mileno - spytałam sama siebie - Z podarunku czy z tego, że pogłaskał cię bez obrzydzenia?

Marta i ja (część czwarta)

Tego wieczoru jadłyśmy kolację we trzy, ja z Martą - przebrane już w koszulki nocne, wykąpane, z ulizanymi włoskami i mama, w eleganckiej sukience i makijażu, jakby gdzieś jeszcze miała zamiar się wybrać. W całym domu panowała cisza. Wpatrywałam się światło lampy stojącej w rogu pokoju. Przez klosz przebijał cień natrętnej ćmy usiłującej za cenę życia zbliżyć się do żarówki. Patrzyłam jak trzepocze skrzydłami, jak namolnie przybliża się i oddala od celu, który w końcu i tak przyniesie jej śmierć.
Przecież to musi ją boleć. Po co więc tak uparcie chce dotknąć światła?
Zmrużyłam oczy i...
- Mamo, jak na prawdę umarł nasz tatuś?
Ręka mamy, z kawałkiem chleba, którą uniosła w kierunku ust, zamarła w pół drogi. Ona sama patrzyła osłupiała na mnie, a w jej oczach wyraźnie widziałam prócz zaskoczenia iskrę strachu i... nienawiści?
Marta również zastygła. Siedziałyśmy tak chwilę w bezruchu i napięciu, aż mama odłożyła kanapkę na talerz, zakryła twarz dłońmi i zaniosła się płaczem.
- Widzisz głupia co narobiłaś? - syknęła mi do ucha Marta.
Nie odpowiedziałam, wpatrywałam się uporczywie w teatr cieni za kloszem lampy i cierpliwie czekałam na odpowiedź.
Proszę, mamusiu, proszę. Ten jeden raz powiedz prawdę...
- Mamo? - zapytała cicho Marta - źle się czujesz?
Mama westchnęła przeciągle, opuściła ręce, otarła łzy. Na jej policzkach czarne smugi tuszu rozłożyły się w dziwny wzór. Przekrzywiłam głowę próbując dostrzec w nich jakiś sens.
- Dobrze... Jesteście już chyba wystarczająco duże, by zrozumieć.
Znów westchnęła. Czekałam. Czułam, że z podniecenia zaczynają pocić mi się dłonie.
- Ze śmiercią taty związana jest tajemnicza historia i... ja sama nie wszystko w niej rozumiem.
Umilkła.
Gdzieś w oddali zaczął ujadać pies. Poznałam, to Brutus starej Jabłońskiej.
Mama znów zaszlochała i otarła łzy kantem dłoni. Marta wstała od stołu, podeszła do niej i zaczęła głaskać uspokajająco po włosach. Podziałało.
- Zacznę od początku. Waszego tatę poznałam na zabawie, takiej tam, zwykłej, wiejskiej potańcówce. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam śliczna. Prawie taka jak wy dzisiaj.
Chyba nie jak ja, przemknęło mi przez myśl.
- On przyjechał na wakacje, do kuzyna... Wciąż pamiętam tamten wieczór, pamiętam w co był ubrany, co mówił, jak patrzył się na mnie - uśmiechnęła się leciutko do wspomnień.
- Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Wtedy, po zabawie odprowadził mnie do domu i... zapytał czy będziemy mogli się spotykać, a potem to już całe wakacje, dzień w dzień byliśmy razem. Wyjechał... pisaliśmy, czasem dzwoniliśmy. Wierzyłam, że wróci po mnie i zabierze do miasta, do siebie. Obiecał. No i przecież, pojawiłyście się wy... Studencik - mówił o nim mój tato. Studencik ma takie dziewczyny jak ty na pęczki i kopniaka się od niego jedynie doczekasz... ale się mylił, bo wrócił. Tylko, że nie zabrał mnie... nas, do miasta, raczej sam stamtąd uciekł. Przeprowadziliśmy się do domu babci. Ciężkie to były dni, trudne... ale kochaliśmy się z Markiem, waszym tatą ogromnie... i was kochaliśmy oczywiście. Byłyście naszym szczęściem... A potem... No cóż... - skrzywiła się - Marek musiał jakoś zapracować na rodzinę. Wzięli go na drwala do wyrębu lasu. Drwal. On, on który znał całą historię świata, który recytował wiersze klasyków z pamięci, który mówił obcymi językami, on musiał w taki sposób zarabiać. A to wszystko przez... przeze mnie... - umilkła.
Pies Jabłońskiej nie przestawał ujadać.
Głupi Brutus, co go ugryzło?
Mam znów podjęła opowieść.
- W tamten dzień zajęta byłam praniem pieluch, was oddałam pod opiekę babci i wtedy przyszedł on... Wiedziałam, że to coś strasznego. Patrzył na mnie i nie mógł słowa wydusić... mojego ukochanego przygniotło drzewo.
Teraz rozpłakała się na dobre. Znów zakryła twarz. Słowa padały za dłoni.
Kto przyszedł?
W momencie, gdy on tracił życie, ja pochylałam się nad obsranymi pieluszkami. Nikt mi nigdy nie powiedział jak do tego doszło. Mówią, że nikt nie widział momentu wypadku... On też... ale nie wierzę...
On? Jaki on?
Szlochała rozpaczliwie, a ja patrzyłam bezradnie. Chciałabym jej pomóc, jednak nie umiałam się przemóc, aby tak jak Marta podejść do niej i uspokajająco całować włosy i szeptać ciepłe dobre słowa:
- Mamusiu, nie płacz proszę... Kocham cię mamusiu.
Siedziałam milcząc, wciąż wpatrując się w lampę w rogu pokoju. Nie widziałam już cienia ćmy, rozpaczliwie usiłującej zbliżyć się do źródła światła. Dotarła do celu.
Kto taki opowiedział ci o śmierci taty? Dlaczego znów kłamiesz mamusiu? Dlaczego nie ma w tej opowieści ani słowa o jego bracie bliźniaku?
Mama podniosła się z krzesła.
- Wystarczy na dziś - powiedziała twardym tonem - rozbolała mnie głowa, muszę się położyć.
Tusz z rzęs nie tworzył już fantazyjnych wzorów na jej policzkach, jedynie szare rozmazane smugi.
Pies Jabłońskiej ucichł. Mama wyszła, a Marta za nią. Zostałam sama. Wstałam, podeszłam do lampy, dotknęłam palcem klosza.
Biedna mała. Po co ci to było?

Następnego ranka Marta zaatakowała mnie.
- Jak mogłaś? Jesteś wstrętna! I nawet jej nie pogłaskałaś, nie pocałowałaś!
Spuściłam głowę czekając, aż się uspokoi i wykrzyczy.
- Nie wierzę w jej opowieść, to kolejna bajka... - wyszeptałam.
- Ona nie kłamała - krzyczała - płakała przecież!
- Może nie kłamała, ale coś ukrywa. Martuś, ani słowem nie wspomniała o tym, że tato miał brata, a przecież na tamtych zdjęciach...
- Może to nie był brat taty - Marcie trudno było powątpiewać w brak szczerości u mamy.
- To niby kto? Święty Mikołaj?
- Dlaczego jej się o to nie spytałaś?
- Nie wiem. Chyba dlatego, że znów wymyśliłaby jakąś opowieść. Musimy same odnaleźć prawdę o tatusiu... o nas.
- Niby jak?
- Zdjęcia z szafy w sypialni i te zapisane kartki. Może one odkryją tajemnicę?
- Mama ma wolne i mówiła, że wujaszek dziś do nas nie przyjedzie, więc pewnie będzie siedzieć u siebie w pokoju.
- To wyciągnij ją gdzieś.
- Ja?
- No ty. Poproś ją o spacer. Idźcie do lasu, do wsi, do sklepu, gdziekolwiek.
- Ale jak...?
- Dasz radę - przerwałam jej - zabierz ją stąd na godzinę, nawet na pół wystarczy. Odszukam te zdjęcia i listy.
Marta skinęła głową. Znów byłyśmy ze sobą bardzo blisko.

Mama nie chciała wyjść, jednak na usilne prośby Marty uległa i zgodziła się na krótki spacer.
- A ty Milenko? Nie pójdziesz z nami?
- Nie mamusiu... chcę porysować sobie.
- Możesz przecież później, razem z siostrą...
- Nie mamuś. Zawsze z Martą kłócimy się o złotą kredkę, a tak jak ona pójdzie, to będę mogła rysować do woli. Wymyśliłam sobie fajną suknię dla królewny...
- No dobrze - mama spasowała i zaraz po obiedzie obie z Martą wyszły.
Popędziłam do zakazanej sypialni. Pachniało konwaliowymi perfumami. Przez chwilę stałam wchłaniając ten zapach, ale zaraz otrząsnęłam się i zabrałam za poszukiwania. Pudła ze zdjęciami wciąż stały na dnie czeczotowej szafy. Drżącymi rękoma przekładałam kolejne wycinki, gazety, zdjęcia.
Gdzie jesteś kopertko? Gdzie jesteś kochana? - podśpiewywałam - Nie ukrywaj się przed Milenką... Jest!
Biała koperta bez adresata. Odłożyłam ją na bok i pospiesznie zaczęłam sprzątać bałagan. Ułożyłam wszystko na swoim miejscu, zamknęłam szafę, podniosłam cenny przedmiot i wybiegłam z sypialni. Ręce znów miałam spocone z ekscytacji i aby nie pobrudzić koperty poszłam je najpierw umyć. Czułam się jakoś tak uroczyście. Usiadłam na łóżku z naszym pokoju i wyjęłam fotografie. Najpierw przyglądałam się mamusi w białej sukience. Była prześliczna jak jakaś aktorka i uśmiechała się najpiękniej na świecie. Poczułam dumę, że to moja mama. Chłopcy, stojący po obu jej stronach, mieli bujne czupryny i śmiali się pokazując szeregi równych, białych zębów. Jeden z nich trzymał rękę na ramieniu mamy.
To tata?.
Drugi ręce założył przed sobą, a jedną z nóg wysunął do przodu.
Wujek?
Ciekawe kto zrobił to zdjęcie? Patrzyłam na nie jeszcze chwilę i chłonęłam bijące z niego ciepło letniego dnia i uśmiechów młodych ludzi.
Druga fotografia była trochę niewyraźna. W nieznanym mi pokoju siedzieli na tapczanie dwaj młodzi mężczyźni. Ci sami, co na zdjęciu znad rzeki. Tylko, że teraz nie szczerzyli już zębów, a uśmiechali się lekko. Właściwie uśmiechał się jeden z nich, usta drugiego wyginały się w dziwnym grymasie.
Który z was to tatuś?
Ten z prawej, ten uśmiechający się obejmował małe dziecko... czy to ja, czy Marta? Przyglądałam się w skupieniu dziewczynce na jego kolanach. Pucołowata, prawie łysa, ubrana w śmieszną sukienkę zrobioną na drutach, miała bardzo poważną minę. Przesunęłam wzrok na drugą dziewczynkę. Podobnie odziana, równie tłuściutka i pozbawiona włosów co siostra, minę miała jednak pogodniejszą. W zaciśniętej piąstce trzymała grzechotkę w kształcie kółka.
To Marta, zadecydowałam w myślach.
Dzieci miały około roku. Jeszcze raz przyjrzałam się poważniejszej siostrzyczce. Tak, to ja. Coś mi tu jednak nie pasowało.
Odłożyłam fotografię i sięgnęłam po kartki. Zapisane były różnymi charakterami pisma, pierwsza, na papierze w kratkę zawierała krótki tekst, a litery były równe i uporządkowane.
Pragnę poinformować, że...
Wzięłam do ręki drugą. Tekst dłuższy, litery nierówne i jakby pisane w pośpiechu.
Ukochana moja...
Pospiesz się, zaraz wrócą - poganiałam samą siebie. Wróciłam do krótszego.
Pragnę poinformować, że w zaistniałej sytuacji mam prawo podejrzewać, iż ojcostwo dla bliźniaczek stoi pod znakiem zapytania, a co za tym idzie poczynić stosowne kroki zmierzające w kierunku ustalenia...
Nie rozumiałam poszczególnych słów, jednak sens listu docierał do mnie i sprawiał, że zaczęłam popadać w lekką panikę.
Kto napisał ten list? Co ma znaczyć "ojcostwo dla bliźniczek stoi pod znakiem zapytania"?
Podpisany był inicjałami: K. M. Nic mi one nie mówiły.
Szybko... szybko! Może ten drugi coś wyjaśni?
Ukochana moja. Tyle dni i nocy już minęło od kiedy ostatni raz czułem Twój oddech na ustach. Każdą godzinę oddalającą mnie od tamtych chwil można nazwać pustą...."
Przebiegłam wzrokiem linijki wypełnione czułymi wyznaniami miłości i tęsknoty.
...nasze córeczki...
Stop.
To jeszcze tylko kilka dni, gdy wezmę w ramiona Ciebie i nasze córeczki. Masz rację, dawno już powinienem pójść własną ścieżką, a nie taką jaką wyznacza mi rodzina, zresztą teraz moja rodzina to Wy. Jestem winny Wam miłość i opiekę. Nie wierzę w żadne plotki czy pomówienia. Swojej decyzji nie konsultowałem z nikim, nawet Maćkiem i tylko Tobie właśnie..."
Skrzypienie drzwi i głosy. Marta podniesionym tonem wykrzykiwała:
- Wróciłyśmy! Milena, gdzie jesteś?
Szybko pozbierałam w kupkę listy i zdjęcia, włożyłam je drżącą ręką do koperty i ukryłam w szufladzie biurka. Wybiegłam z pokoju.
- Jestem!
- Patrz Miluś co znalazłam.
Marta trzymała przed sobą dorodnego koźlaka.
- Niezłą sztuka - pokiwałam z uznaniem głową.
Mama zdejmowała buty i schylała się w poszukiwaniu kapci.
- Pokaż Milenko jak ci ta złota sukienka wyszła?
- Jaka sukienka? - zdziwiłam się.
- No, miałaś rysować królewnę w złotej sukience - mama spojrzała na mnie badawczo.
- Aaa tak, ale... ale kredka gdzieś się zapodziała i nie mogłam jej znaleźć...
- Ty gapo - Marta przyszła mi z pomocą - mówiłam ci, że schowałam ją do tego żółtego pudełka na biurku. Gapa jesteś! A teraz to ja ją wezmę, bo mam pomysł na fajny rysunek.

Mama pokiwała głową z dezaprobatą, ale podreptała do kuchni zapominając za chwilę o zamieszaniu z kredką.
Podziękowałam siostrze spojrzeniem, odpowiedziała pytająco, ale pokręciłam głową. Nie teraz, później.
Dopiero wieczorem, gdy leżałyśmy w łóżku zdałam jej relację z poszukiwań.
- Pokaż te listy.
- Nie Martuś. Mama może wejść... lepiej jutro, jak pójdzie do pracy.
- Proszę - nalegała - pokaż choć tylko to zdjęcie z nami.
Sięgnęłam do szuflady i wydobyłam je. Marta usiadła na łóżku i z namaszczeniem wyjęła z mojej ręki fotografię. Długo patrzyła na nią bez słów, prawie nie oddychając.
- Pospiesz się - syknęłam - mama może wejść...
Uniosła głowę.
- Widzisz to? - pokazała palcem na jedną z dziewczynek.
- Co? To chyba ja.
- Tak, ale przypatrz się jednej i drugiej.
- No, jedna się uśmiecha... pasuje bardziej do ciebie... a...
- Nie, Marta, popatrz...
Teraz dopiero dotarło do mnie, żadna z bliźniaczek nie miała blizny na policzku.

Marta i ja (część trzecia)

Tamtego lata mama była niezmiernie szczęśliwa. Gdy zastanowię się nad wspomnieniami, to jak sięgam pamięcią, chyba nie widziałam jej bardziej rozpromienionej, niż właśnie tamtego lata. Układała włosy w ulubione fale, malowała usta na różowo przed wyjściem do pracy, śpiewała głośno przy zajęciach domowych i nawet gdy strofowała mnie czy Martę, robiła to łagodnie, pełna dziwnego, wewnętrznego spokoju.
Dziwne, że my jednak patrzyłyśmy na to z przestrachem. Tak, cieszyłyśmy się jej uśmiechem i dobrym humorem, ale zdawałyśmy sobie sprawę, z tego, co jest kołem napędowym szczęścia. Co z tego, że teraz jest dobrze i co będzie, gdy okresowy wujaszek zostawi nas, jak poprzednicy? W to, że odejdzie, nie wątpiłyśmy. Taka jest przecież kolej rzeczy i ład świata, że mamusia jest z nami, a z nią jej okresowi wujaszkowie - przychodzący i odchodzący. Bałyśmy się mamy z okresu "pomiędzy".
Sławek wbrew wątpliwościom zadomowił się u nas na dobre. Gdy wpadał "na obiad", zostawał na dwa, trzy dni, potem, gdy wyjeżdżał na dłużej, zaczynało go brakować nawet mi i Marcie, nie mówiąc o mamie, która chodziła ze spuszczonym wzrokiem, zamykała się w pokoju słuchając w kółko tych samych, starych płyt. Sławek odnosił się do nas, sióstr, z sympatią. Grywaliśmy wieczorami w "chińczyka", oglądaliśmy filmy i co najważniejsze - rozmawialiśmy. To znaczy, głównie rozmowy toczyły się z Martą, bo ja siedziałam wpatrzona w kartkę papieru, próbując narysować coś sensownego i zapytana odpowiadałam monosylabami. Oczywiście, że chciałam siedzieć blisko niego, tak jak moja siostra, chciałam móc zasypywać go pytaniami, pokazywać swoje dzieła, dotykać ukradkiem jego ręki, ale nigdy nie odważyłam się. Przypatrywałam się uważnie, szukając oznak , czy budzę w nim obrzydzenie, niechęć, lub choćby ciekawość. Nie, nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Śmiał się i żartował z mamusią, droczył się z Martą, mnie jakby nie zauważał.
- Jak wyglądał nasz tata? - spytałam jednego wieczoru siostrę, gdy siedziałyśmy same w naszej sypialni.
- Normalnie.
- Jak to jest normalnie?
- Głupia, masz zdjęcia, widziałaś je nie raz.
- E nie... nie o takie coś mi chodzi. Zdjęcia to... rysunki. Ja chciałabym wiedzieć jak wyglądał nasz tata, gdy mówił, śmiał się, krzyczał... gdy żył... Zresztą, wcale tych zdjęć dużo nie ma. Dwa, jedno z wojska i to z mamą nad rzeką, niewyraźne.
Zamyśliłyśmy się obie. Faktycznie, wizerunek taty stworzyłyśmy sobie głównie dzięki opowieściom mamy. To ona opowiadała o tym co mówił, robił, jak wyglądał, czy był podobny...
- Myślę, że nie - Marta odpowiedziała na moje niezadane pytanie.
- Dlaczego?
- Bo dlaczego miałby być taki jak on? Poza tym, nie zapominaj, nie może być podobny do żadnego z okresowych wujaszków. To tata.
Tak, miała rację. Zaczynam zachowywać się jak mama. Szukałam tatusia w innych mężczyznach.
Położyłyśmy się spać. Nie mogłam jednak zasnąć. Myślałam o zdjęciach, o opowiadaniach mamy, o Sławku. W pokoju zaległa cisza, słychać było spokojne, miarowe tykania zegara i oddech uśpionej Marty. Początkowo nie skojarzyłam tego dźwięku, zatopiona w myślach. Jednak po chwili dotarło do mnie, słyszałam pukanie do okna. Mieszkałyśmy w parterowym, samotnie stojącym domu, przy końcu wsi. Okna pokoju wychodziły na drogę prowadzącą do lasu. To była zwykła piaszczysta droga, nieoświetlona i wieczorami rzadko kto nią uczęszczał. Pukanie, choć niegłośne, było natarczywe i budziło we mnie przerażenie. Przestraszona potrząsnęłam Martę za ramię.
- Słyszysz? - wyszeptałam.
Zamruczała coś przez sen i swoim zwyczajem zarzuciła na mnie nogę. Stukanie nie ustawało.
- Marta - wychrypiałam. Ze strachu sparaliżowało mnie i zaschło mi w gardle. Okno osłonięte było pomarańczową, grubą zasłoną, która, wydawało mi się, lekko falowała, wzdymała się, jakby skrywając kogoś.
Kto może do nas pukać w środku nocy? Któż taki chowa się za zasłoną? Boże, czy okno jest otwarte? Nie... na szczęście nie. Ale co jeśli ten ktoś pchnie je i wejdzie? Czy to potwór, duch, wampir, wilkołak albo co gorsze... ktoś obcy?
- Marta obudź się - ze wszystkich sił próbowałam wyrwać się z odrętwienia i obudzić siostrę. Spała jak zabita.
- Marta błagam - wychrypiałam z wysiłkiem. Do oczu napłynęły łzy. Wciąż nie mogłam się poruszyć. Obezwładniająca panika odbierała mi siły - Marta...
Pukanie ustało. Nasłuchiwałam w napięciu, czy się powtórzy? Czy usłyszę kroki. Nasłuchiwałam całą sobą. Usłyszałam jednak tylko szmer deszczu. Rozpadało się. Wraz z uderzeniami kropli na szybie zniknęło moje odrętwienie, a łzy płynęły z oczu obfitą strugą. Teraz jednak były to łzy ulgi. Przytuliłam się z całych sił do Marty wciąż wytężając słuch. Cisza, tylko szmer deszczu. Zasnęłam.

Rano, obudziłam się pierwsza. Leżałam, próbując poukładać w głowie nocne wydarzenia, jednak w świetle poranka wciąż wydawały się straszliwe i tajemnicze, równie jak w ciemności. Może powinnam sprawdzić ślady pod oknem? Deszcz nie padał już... No tak, deszcz. Rozmył wszystko na ziemi.
Usłyszałam za ścianą krzątającą się przed wyjściem do pracy mamę. Odwróciłam się w stronę Marty, miała otwarte oczy i wpatrywała się we mnie. Uniosła się na łokciu, zbliżyła dłoń do mnie i pogładziła po poranionym policzku.
Opowiedziałam o nocnym koszmarze, o pukaniu, o paraliżującym strachu, łzach, o jej mocnym śnie. Słuchała z niedowierzaniem.
- Nie obudziłam się? Naprawdę? Jak to możliwe?
- Tak, to ciebie akurat dziwi, że się nie obudziłaś? A nie pukanie do okna? - powiedziałam z wyrzutem.
- ... bo pewnie śniło ci się to i tyle - skwitowała wstając z łóżka.
- Nie - wykrzyknęłam oburzona. Nie rozumiała mnie, nie wierzyła. Po raz pierwszy.
Rozmowę przerwało wejście Mamy.
- Mamo, Milenia mówi, że...
Spojrzałam na nią z wyrzutem. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałam podzielić się nocną opowieścią z mamą. Marta zrozumiała.
- Tak? Co mówi? - spytała Mama w pośpiechu rozsuwając zasłony.
- A nic... mówi, że się rozpycham i biję ją przez sen.
- Pewnie coś w tym jest - uśmiechnęła się w roztargnieniu - No... ubierajcie się, lecę do pracy. Ogarnijcie pokój, śniadanie na stole... i jestem już chyba spóźniona... buziaki. Wstańcie, niech was ucałuję...
Wyszła, właściwie prawie wybiegła. Zgrzyt łańcucha od jej roweru i zostałyśmy same w domu. To nic nowego, często tak bywało. Jednak dzisiaj podreptałam za Mamą do wyjścia i przekręciłam klucz w drzwiach wejściowych. Nie robiłam tego przedtem. Odwróciłam się, Marta stała za mną w koszuli nocnej, obserwując poczynania. Spojrzałam na nią, ale wzruszyła ramionami, skrzywiła usta i wróciła do naszego pokoju. Wciąż mi nie wierzyła. Podreptałam do kuchni, na stole, na dwóch talerzykach stały kanapki zrobione przez mamusię. Usiadłam i sięgnęłam po jedną. Żułam ją powoli, nie czując prawie smaku.
Może ja faktycznie śniłam? Nie, jestem pewna, że nie. Marta musi mi uwierzyć. Musimy znaleźć rozwiązanie, bo przecież to może się powtórzyć. Ten ktoś może...
Wstałam gwałtownie i pobiegłam do Marty. Gdy weszłam do sypialni, siedziała na łóżku, wciąż nieprzebrana z koszulki nocnej. Usiadłam obok niej i milczałam.
- Jesteś pewna, że nie sen? - spytała po chwili.
- Jak amen w pacierzu.
- To kto w takim razie to mógł być?
- Tato - odpowiedziałam bez zastanowienia, wypowiadając pierwszą myśl jaka przyszła do głowy.
- Oszalałaś? Tato? Skąd tatuś? On przecież nie żyje...
- Jesteś pewna?
Marta nie odpowiedziała, popatrzyła na mnie mrużąc oczy i zrozumiałam, że złamałam jedną z naszych zasad - wierzyć mamie lub udawać, że się wierzy. Chciało mi się znów płakać, ale za nic nie życzyłam sobie, aby Marta zobaczyła moje łzy. Wyszłam z pokoju. W korytarzu panował przyjemny półmrok. Przytuliłam się policzkiem ze szramą do zimnej, pomalowanej farbą olejną ściany.
Czy to mi się jednak przyśniło i Marta ma rację? Nikt nie stał pod naszym oknem! Nie powinnam wątpić w mamusię. Kocha nas... kocha przecież, a Sławek to tylko okresowy wujaszek. Pójdzie sobie i znów wszystko wróci do normy. Jestem brzydka i zazdrosna. To ja jestem winna.
Do uczucia zimna dołączyła wilgoć.
Widziałam zdjęcia taty i nie mam powodu, żeby zwątpić w słowa mamy, że umarł. Tylko... jak on umarł? Nie mogłam sobie przypomnieć tego z opowieści mamy. Wysilałam pamięć. Miał wypadek? Chorował? Umarł bo... umarł? Nic. Nic mi do głowy nie przychodziło.
- Milena? - usłyszałam szept Marty.
Odwróciłam się. Stała w drzwiach naszego pokoju.
- Chodź, przeszukamy pokój mamy. Może znajdziemy coś ciekawego?
Skinęłam z radością głową. Nie czułam wyrzutów sumienia. Do pokoju weszłyśmy skradając się jak złodzieje. Marta skierowała się w stronę komody, w której mama trzymała różnorakie papiery, ja w stronę szafy. Na jej dnie stały dwa pudła ze zdjęciami, wykrojami i wycinkami z gazet. Miałyśmy surowo zakazane same w nich szperać.
- Nudy - oświadczyła Marta po piętnastu minutach przerzucania wnętrza szuflad - jakieś bzdurne papiery, których nie rozumiem. A ty co masz?
- Jeszcze nic, ale chodź tu, zobacz, pamiętasz to zdjęcie?
Pokazałam fotografię, na której stałyśmy z Martą przebrane za kowbojki. Włosy zaczesane w dwie kitki, dżinsowe spodnie, bluzki w kratkę, kamizelki i kapelusze z ogromnym rondem. Lubiłam to przebranie. Kapelusz ocieniał moją twarz i czułam się prawie ładna.
- Ale miałyśmy wtedy ubaw. Oblałam sokiem marchwiowym panią Gardowicz z przedszkola, a ona skrzyczała za to ciebie.
Śmiałam się równie serdecznie z tej pomyłki co Marta. Miło było zostać wziętą za nią, nawet wtedy, gdy coś nabroiła.
Wciąż rozbawiona wyciągnęłam ze stosu zdjęć i wycinków kopertę. Biała, bez adresata, jednak pod palcami wyczułam, że coś w niej jest. Łatwo się otworzyła, była niezaklejona. Wyjęłam dwie zapisane odręcznie kartki i dwa zdjęcia. Na jednym z nich stała mama, bardzo młoda, dziewczyna jeszcze, w białej sukience w kwiatki, na ramiączkach. Po obu jej bokach dwaj chłopcy. Identyczni. Obaj wyglądali jak nasz tato. Zdjęcie zrobione zostało w letni dzień nad rzeką. Patrzyłam osłupiała. Tato miał brata bliźniaka. Tato i jego brat... Który to nasz tatuś?
Marta wyrwała mi zdjęcie z rąk. Spojrzałam na drugą fotografię. Była jeszcze dziwniejsza i bardziej tajemnicza.
W pobliżu domu zaszczekał pies. Przestraszone i przepojone poczuciem winy, szybko schowałyśmy fotografie i kartki do koperty i rzuciłyśmy się do sprzątania bałaganu. Błyskawicznie pozbierałyśmy stos rozrzuconych szpargałów, na samo dno kartonu chowając tajemnicze znalezisko. Posprzątałyśmy sypialnię mamy, tak aby nie widać było śladów naszej bytności i wybiegłyśmy w panice. Wpadłyśmy do naszego pokoju i rzuciłyśmy się na łóżko.
Dlaczego nigdy nie powiedziała, że tatuś miał brata bliźniaka? Co się z nimi stało? Co kryły zapisane kartki? Dlaczego nigdy w opowieściach mamy nie pojawił się wujek? Bo brat taty to wujek. Nie wujaszek. Wujek.
Pytania kotłowały się w głowie. I najważniejsze...
- Co było na drugim? - spytała mnie siostra.
Zdążyłam rzucić tylko jedno spojrzenie na tamtą fotografię, nim wystraszyło nas szczekanie psa, ale wyryła mi się dokładnie w głowie. Ci sami chłopcy znad rzeki, siedzieli uśmiechnięci na tapczanie w nieznanym mi pokoju, a każdy z nich trzymał, wystawiając z dumą przed siebie, małą dziewczynkę.
To była Marta i ja.

Marta i ja (część druga)

Wujaszek zadomowił się w naszym domu na dłużej. Któregoś dnia przy kolacji, spojrzał Marcie w oczy, mojego wzroku unikając i miękkim głosem zaproponował:
- A może będziecie mi mówić po imieniu, co? Sławek jestem.
- Nie, nie... - zaprotestowała mama - tak nie można. One nie powinny do dorosłej osoby zwracać się jak do kolegi.
- Niby dlaczego nie? - zdziwił się mężczyzna.
- To nie pedagogiczne - mama powiedziała to wolno i z namaszczeniem, lubując się w roli strażniczki ładu i porządku.
- To może niech one się wypowiedzą? - zwrócił się do nas.
Marta milcząco spojrzała na mnie. Pytając lekko przechyliłam głowę w bok. Przymknęła powieki. Odwróciłam się w stronę dorosłych.
- Wolałybyśmy mówić na ciebie wujaszku.
- Wujaszku? - uniósł brwi - No dobrze... choć trochę jakby... dziwnie.
Mama uszczęśliwiona, że ją poparłyśmy, z uśmiechem pogłaskała mnie po włosach.
- Jakie plany na jutro?
- Chcemy z Martą iść na jagody.
- Dobry pomysł, świetny! Zrobiłabym pierogi z jagodami na obiad - rozentuzjazmowała się.
- Nie jadłeś kochanie nigdy takich pierogów - zwróciła się do Sławka - Ze śmietaną i z cukrem smakują, mmm... palce lizać.
- Chętnie, chętnie... ale rano muszę jechać, wrócę prawdopodobnie dopiero wieczorem.
- Nie ma sprawy, poczekamy z nimi do kolacji - zapał mamy nie malał.
- Jak chcesz rybeńko, chociaż...
- Możemy już wstać od stołu - szczebiotanie dorosłych przerwała Marta.
- A tak, tak, możecie już iść do siebie - przyzwoliła nam.
Wychodząc słyszałyśmy ściszony dialog dorosłych.
- A nie boisz się je same posyłać do lasu?
- Ależ kochanie, czego tu się bać? Znają las jak własną kieszeń i nie pierwszy raz idą same. Nie ma strachu... drzewa krzywdy nie czynią, a ludzie tutejsi są równie groźni jak drzewa.
- Jak uważasz, zapewne wiesz lepiej.

Następnego ranka uzbrojone w metalowe kanki na mleko ruszyłyśmy w głąb lasu w poszukiwaniu granatowych, letnich owoców. Las pachniał poranną świeżością. W powietrzu wyczuwało się jeszcze nocny chłód i wilgoć, ale poranek zapowiadał, że dzień będzie pogodny i ciepły. Maszerowałyśmy ścieżką machając kankami i śpiewając na zmianę.
- Masz ładniejszy głos niż ja - zauważyła Marta.
- I co z tego? Liczy się twarz przecież.
- Nie... chyba nie... myślę, że głos też - zaprotestowała.
- Co ty tam wiesz? - odburknęłam.
Przez chwilę milczałyśmy, aż ciszę przerwało jej pytanie.
- Lubisz go?
Wiedziałam o kogo pyta.
- Bo ja wiem? Po co mam lubić czy nie lubić? Pobędzie trochę i pójdzie sobie...
- A ja to chyba go lubię troszeczkę.
Zaskoczyła mnie. A zdarzało się to bardzo rzadko. Ponownie zamilkłam.
Jagód było mnóstwo. Drobne, granatowo-czarne, z drażniącymi pesteczkami smakowały wyśmienicie. Z krzaka, obmyte poranną rosą, prosto do buzi. Podniebienia, języki, usta miałyśmy zabarwione ich sokiem. Chichotałyśmy i rzucałyśmy się owocami plamiąc ubrania.
- Sięgnie się nam - zauważyła Marta
- E, nie. Jest zakochana w nowym i nie zauważy, a nawet jak zauważy, to będzie chciała przed nim dobrze wypaść i nie będzie robić awantur.

Miałam rację. Mama zachwycona obfitą zawartością naszych kanek nie przyglądała się bacznie ubraniom. Przebrałyśmy się szybko, brudne rzeczy podrzucając do kosza z bielizną, a problem plam pozostawiając na moment, gdy mama odkryje je przy praniu.
Ona tymczasem z ochotą rzuciła się w wir przygotowań do kolacji. Myła i przebierała owoce, ugniatała ciasto, wałkowała, wycinała, lepiła, aż na na całym blacie stołu leżały w rządkach pierożki pękate od jagód.
Patrzyłyśmy na nie z Martą śmiejącymi się oczyma. Zapowiada się wyborna wyżerka. Słodka, owocowa, śmietanowa...
- Która to godzina? - Mama potargana i ubrudzona od mąki, w pośpiechu zmywała ostatnie naczynia i sprzątała kuchnię.
- Po osiemnastej - odpowiedziałam.
- Już? No dziewczynki, jeszcze chwila... Pójdę się doprowadzić do porządku, a wy...
Spojrzała na nas uważnie. Oj, dobrze, że się wyszorowałyśmy i przebrałyśmy.
- Wy też umyjcie ręce i poczekajcie grzecznie w swoim pokoju.
Czekałyśmy. Godzinę, dwie, trzy...
- Mamo? Mamo czy możemy już usiąść do kolacji?
Wkroczyłyśmy nieśmiało do jej sypialni. Leżała na łóżku na wznak, oczy miała zamknięte, ale i tak widać było, jak pod powiekami gromadzą się łzy. Wujaszek nie przyjechał.
- Dajcie mi spokój - burknęła.
Stałyśmy chwilę z Martą, wpatrując się w jej twarz. Nie otworzyła oczu. Milcząco wyszłyśmy. W kuchni pierogi wciąż czekały, przykryte lnianymi ręczniczkami, aby je wrzucić do wrzątku i ugotować, jednak to nas przerastało. Marta odkroiła po kawałku chleba dla mnie i dla siebie, posmarowała margaryną i wciąż bez słowa nasyciłyśmy nimi głód.

Wujaszek przyjechał dopiero po trzech dniach. Mama wyprosiła nas z domu, więc nie byłyśmy świadkami ich przywitania, kłótni i pojednania. Gdy wróciłyśmy, w domu znów panowała sielankowa atmosfera, a mamusia z wypiekami na twarzy przywitała nas wiadomością:
- Mam niespodziankę dla was! Nie zgadniecie jaką?
- Skądże znowu? - mruknęłam pod nosem.
Marta spojrzała na mnie karcącym wzrokiem "daruj sobie". Odpowiedziałam hardym spojrzeniem "niby dlaczego?"
- Sławek... Wujek Sławek zabierze nas jutro na wycieczkę do miasta na cały dzień! No co? Nie cieszycie się? Pojedziemy autem, będą lody i zakupy i... będzie wspaniale.
- Cudownie mamusiu - odpowiedziała za nas obie Marta.
- A ty Milenko? Nie cieszysz się?
Nie, nie cieszyłam się. Wycieczka do miasta oznaczała wejście między ludzi, którzy będą mnie po raz pierwszy oglądać. Oznaczała, że przez cały dzień będę chodzić ze spuszczoną głową unikając szyb wystawowych i ciekawskich spojrzeń.
- Czy nie mogłabym zostać w domu?
- Dlaczego? To przecież wyjątkowa okazja do spędzenia miłego dnia, innego niż wszystkie.
Spojrzałam jej w oczy.
- Nie rozumiesz? - pytałam spojrzeniem. - Nie rozumiesz, że dla mnie bezpiecznie jest tu, u nas, z tobą i Martą, z lasem, ze starą Jabłońską, rzeką, kociętami i psami ze wsi?
Nie rozumiała. Kręciła niedowierzająco głową i głosem pełnym wyrzutu i dezaprobaty oznajmiła
- Dziwna jesteś i niewdzięczna. Każda normalna dziewczynka skakałaby z radości. Uważam, że to tylko fanaberie i powinnaś...
- Pozwól jej zostać - niespodziewanie ujął się za mną wujaszek.
Mama zdziwiona przeniosła spojrzenie ze mnie na niego, uniosła brwi, ale nic nie odpowiedziała.
- Pozwól... niech zostanie skoro jej na tym zależy, a jak nabierze śmiałości, następnym razem da się namówić, co? - zwrócił się do mnie.
- Tak - chciałam się uśmiechnąć do niego, ale kąciki ust uparcie tego odmawiały.
- Dobrze, już dobrze, skoro tak jej zależy... niech zostanie - Mama skapitulowała, ale też zaraz odwróciła się ode mnie i podeszła do Marty.
- My tymczasem zamierzamy się dobrze bawić, co Martuniu?
Marta spojrzała na mnie pytająco. Mam jechać? Widziałam, że bardzo jej na tym zależy, że cieszy ją perspektywa dnia spędzonego na odkrywaniu nowych wrażeń.
Jedź. Odpowiedziałam mrugnięciem. Chwyciła mamę za szyję i przytuliła się.
- Tak, a obiecujesz, że lody będą z bitą śmietaną?
- Oj tak, i z polewą i wszystkim co tylko będą tam mieli.
Mama promieniała radością na myśl, że spędzi dzień jak prawdziwa rodzina. Wujaszek obserwował ją przez chwilę i odwrócił się w moją stronę. Stałam w tym samym miejscu ze spuszczoną głową, kątem oka śledząc go. Gdy zobaczyłam, że patrzy na mnie, szepnęłam:
- Dziękuję.

Pojechali z samego rana, bo wujaszek musiał po drodze jeszcze załatwić kilka swoich spraw. Śniadanie zjedliśmy w pośpiechu.
- Posprzątasz po nas Milenko, co? - zapytała mama, z góry znając odpowiedź.
Gdy wyszli spokojnie zaczęłam znosić naczynia do zlewu. Umiałam zmywać i bardzo lubiłam tę czynność. Było coś magicznego w tym, że kilkoma ruchami rąk sprawiam, iż coś brzydkiego, brudnego staje się na powrót lśniące i czyste. Wytarłam stół, pozamiatałam. Mama powinna być zadowolona po powrocie.
Usiadłam z kredkami i kartką. Narysuję ich. Narysuję jak jadą samochodem, jak idą trzymając się za ręce, albo jak jedzą lody. Wujaszek, mama, a w środku Marta.
Popatrzyłam na mój rysunek. Udał mi się. Wujaszek był największy, mama miała jasne włosy, a Marta śmiała się.
Wyszłam przed dom, usiadłam na drewnianej ławce koło drzwi i czekałam. Popołudniu poczułam głód. Zjadłam pajdkę chleba z masłem i znów przysiadłam w oczekiwaniu.
Muszą się dobrze bawić, mają wspaniałą pogodę. Ciekawe jaki smak lodów wybrała Marta? I czy mama swoim zwyczajem przymierza sukienki godzinami w sklepie?
Poczułam senność, głowa zaczęła opadać mi na ramię. Przeniosłam się do swojej sypialni. Słońce przez okno grzało mi w twarz i senność wróciła na dobre....
Obudziło mnie potrząsanie za ramię i szept Marty
- Wstawaj śpiochu, wstawaj. Wróciliśmy i mamy coś dla ciebie. Popatrz.
Podała mi karton. Otworzyłam. W środku były sandałki. Błękitne, delikatne z kokardkami.
- Mam takie same, tylko różowe - popatrz.
Podniosła nogę, żeby pochwalić się nabytkiem.
- Śliczne - wyjęłam buciki z kartonu i przytuliłam do siebie - najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałam.
- Wiem, mi też się one bardziej podobały niż różowe, wybrałam je dla ciebie.
- Jesteś... - nie musiałam kończyć - wiedziała, że na końcu języka mam najcieplejsze porównania
- Miluś - głos Marty spoważniał. Dopiero teraz zauważyłam że w ręku trzyma mój rysunek.
- Miluś, a dlaczego cię tu nie ma?

Marta i ja (część pierwsza)



"Ecie pecie,
gdzie jedziecie?
Do Torunia,
kupić konia.
Bo w Toruniu
pięknie grają,
za pieniądze
wszystko dają. "

Trzymając się za ręce wirowałyśmy do utraty tchu, do rozbujanego odczucia karuzeli w głowie, do miękkości w kolanach, która podcinała nas. Upadałyśmy w trawę. Łapiąc oddech, śmiejąc się, szukając rękoma siebie wzajemnie, wierzyłyśmy, że lato będzie trwać wiecznie. Gdy nasze dłonie odnajdywały się wśród traw, zaciskały się mocno. Bez słów wiedziałyśmy co chcemy sobie powiedzieć. Jej oczy błyszczały, moje oczy błyszczały. Pytała nimi: pora wracać? Tak - odpowiadałam w ten sam sposób.
Otrzepując sobie wzajemnie sukienki, bo przecież mama nie znosi, gdy wracamy ubrudzone, czerpałyśmy nawet z tak prostej czynności radość bycia ze sobą. Przygładzałyśmy wzajemnie włosy. Marta starła z mojego pomarszczonego policzka maleńki pyłek. Możemy wracać do domu.
- Myjcie ręce, siadajcie do obiadu - znajome słowa, znajoma sytuacja.
- Macie godzinę na zabawę, ja muszę posprzątać, a wy po zabawie umyć się i szybko do spania.
Kiwałyśmy głowami zgodnie. Patrzyłyśmy na siebie z radością, mamy jeszcze godzinę dla siebie. Całą godzinę. Potem rozdzieli nas sen. Chociaż zdarzało się, że i w nim przebywałyśmy razem.
Mama wychowywała nas samotnie, nie licząc okresowych wujaszków. Tak nazywałyśmy znajomych matki. Okresowy wujaszek przebywał w naszym domu czasem kilka godzin, czasem dni, a bywało, że i miesiące. W końcu jednak odchodził jak jego poprzednicy, robiąc miejsce dla swoich następców. Jedni byli mili, inni nie, a większość wcale nas nie zauważała. Nie martwiło to nas, oni dla nas też byli półprzeźroczyści. Czasem tylko, trzeba było niespodziewanie wyjść na spacer, bo mama o to prosiła lub też, gdy padało, do stodółki za domem.
Mieszkałyśmy w przedostatnim domu we wsi, niedaleko miasteczka Rogoże. Za nami to już tylko stara Jabłońska miała gospodarstwo. Synowie jej wyjechali do dużego miasta, a starowina żyła skromnie i cicho, jakby już za życia przygotowując się do odegrania głównej roli w trumnie. Czasem chodziłyśmy do niej z Martą, dawała nam ciepłe jeszcze mleko, ale czasem, gdy wstępował w nas zły duch rzucałyśmy o zmierzchu grudkami błota w jej okna. Słuchałyśmy jak wykrzykuje groźby i przekleństwa pod adresem sprawców i chichotałyśmy cichutko. Dzisiaj myślę, że ona wiedziała, że to my, jednak nigdy nie powiedziała do nas złego słowa. Z bezzębnym uśmiechem dzieliła się białym, pienistym napojem.
Za domem Jabłońskiej rozciągał się iglasty zagajnik, który przechodził w las. To był teren naszych zabaw, pole do ćwiczenia dziecięcej wyobraźni. Granicę stanowiła rzeka, poza nią nigdy nie zawędrowałyśmy. Miałyśmy specjalne miejsca na ćwiczenie biegów, na skakanie, na zabawy w zagubione księżniczki, wróżki, czy elfy. Miałyśmy swoją polanę, na której opalałyśmy chude, dziecięce ciała, miałyśmy miejsce pod drzewem, gdzie wypoczywałyśmy w cieniu, upajając się wodą ze studni przyniesioną w "pożyczonym" od mamy termosie. No i oczywiście miałyśmy swoje, własne miejsce na kąpiel. Rzeka na ogół płynęła leniwie, powolnym, statecznym nurtem, jednak zdarzały się okresy, gdy wariowała, przyspieszała, kołowała. Jednak w naszym miejscu, lekkim wygięciu niedaleko brzegu, czułyśmy się niezmiennie bezpieczne.
Mama pracowała w pobliskim miasteczku na poczcie. Jeździła do pracy rowerem. Wracała czasem zziajana upałem, czasem zmoknięta lub zmarznięta, jednak zawsze po powrocie pierwszą czynnością, zaraz po umyciu rąk, było szykowanie dla nas obiadu. Najczęściej były to placki ziemniaczane albo naleśniki - smakowały bosko. Bywało, gdy mama "miała farta", jak to sama określała, poznawała wujaszka z samochodem i przyjeżdżała "z fasonem" do domu. Jednak nawet wujaszek musiał usiąść w kącie kuchni i cierpliwie czekać, aż skończy się rytuał szykowania posiłku i wspólnego jego spożywania. Po obiedzie, jeśli byłyśmy same, sprzątałyśmy jak najszybciej, by móc usiąść razem. Mama czytała nam wtedy swoje ulubione książki lub opowiadała. Najbardziej lubiłyśmy opowieści o naszym nieżyjącym tacie. Miała ich zawsze niewyczerpaną ilość. Potrafiła wspominać go całymi godzinami. Czasem tylko patrzyłyśmy sobie z Martą porozumiewawczo w oczy, gdy opowieści te przynosiły sprzeczne opisy lub zdarzenia z ich życia. Nigdy jednak nie wypominałyśmy jej tego.
- Znowu się trochę pomyliła - mówiły oczy Marty.
- Tak, dajmy jej czas, aby odnalazła właściwe wspomnienie - odpowiadały moje.
Mama jakby zapadała się we wspomnieniach o tacie. Milkła niespodziewanie,a wtedy zostawiałyśmy ją samą. Kochałyśmy jej opowieści, ale jeszcze bardziej swoje bezsłowne dialogi. Marta głaskała mnie po bliźnie na policzku, jej jedynej na świecie pozwalałam na to bez strachu. Nie pamiętam zdarzenia, które przyczyniło się do powstania szramy. Wersje mamy są różne. Najczęściej opowiada, że to z winy taty, który nie umiał zachować ostrożności, nie dopilnował nas i któraś ściągnęła wraz z obrusem wrzącą herbatę. Czasem wspomina coś o babci, że nie dopilnowała ognia w piecu, bywa, iż winny jest daleki kuzyn lub sąsiadka opiekująca się nami. Są dni, gdy mamusia płacze, że gdyby wtedy nie odwróciła się... Na prawie całym, lewym policzku i poniżej szyi mam paskudne białawo-różowe piętno, skóra na nim jest martwa, pofałdowana i brzydka. Kiedy Marta stawała naprzeciw lustra, przeglądając się nim, ja podchodziłam z boku i patrzyłam pełna podziwu w odbicie, była piękna, idealna - tak ja powinnam wyglądać, myślałam. Nie miałam do nikogo żalu o swoją skazę. Sprawiła jednak ona, że nikomu prócz Marty nie ufałam. Widziałam zaciekawione spojrzenia dzieci, sąsiadów, przypadkowych ludzi i czułam je na całym ciele. Mała dziewczynka z jakże dorosłym oszpeceniem.
Kiedyś jeden z okresowych wujaszków zachłysnął się zupą ogórkową, gdy zobaczył mnie wchodzącą do kuchni.
- Jezuuuu, co jest tej małej? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem ją całkiem normalną.
- To była druga z moich córek - wyjaśniła spokojnie mama - ta w dzieciństwie uległa wypadkowi.
Wujaszkowi zrobiło się przykro, bo spuścił wzrok, nie spojrzał już na mnie, tylko mruknął "acha" pod nosem.
Inny z wujaszków musiał polubić mnie odrobinę, bo przynosił mi cukierki "kukułki", gładził po zdrowym policzku i uśmiechał się smutno. Czasem wzdychał "biedna mała, co ona za życie będzie miała?".
Uwielbiałam "kukułki", dzieliłam się nimi tylko z Martą. Wydzielałam je nam, po sześć każdego dnia, nie więcej. Gdy wujek przestał przychodzić, dwa czy trzy razy poprosiłam mamę, żeby je kupiła. Kiwała głową, że tak, obiecywała, że postara się nie zapomnieć o tym i zapominała. Później, miałam już jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat i zarabiałam swoje pierwsze pieniądze kupiłam sobie cały kilogram tych cukierków. Smakowały obrzydliwie.
W szkole siedziałyśmy z Martą w przedostatniej ławce, prawie wcale nie rozmawiałyśmy ze sobą. Bo po co? Pokazywała swój zeszyt, a w nim ukradkowo narysowany na ostatniej stronie kot ze zmrużonymi oczami, a ja już wiedziałam, że chce abyśmy poleciały po lekcjach zajrzeć do sołtysa stodoły, bo akurat okociła się jego kotka. Rysowała żabkę, odgadywałam bezbłędnie, że pyta czy pójdziemy po lekcjach popływać w naszej zatoczce. Czasem wystarczyło, że szturchnęła mnie łokciem, a gdy odwróciłam się, patrzyła mi w oczy z promiennym uśmiechem, "też cię kocham" odpowiadałam bezgłośnie.
- Nie głupia, kocham cię, ale masz dać ściągnąć - mówiły jej oczy.
Podsuwałam niepostrzeżenie zeszyt z rozwiązanym zadaniem.

Tamtego lata szkoła była tylko niejasnym wspomnieniem majaczącym się gdzieś na obrzeżach świadomości. Upajałyśmy się ciepłymi wieczorami i wakacyjną wolnością.

Jednego z tamtych dni mama po obiedzie wyszła, ubrana w kolorową sukienkę, z włosami starannie ułożonymi w fale. Wróciła późno w nocy z nowym wujaszkiem z miasta.
- Cicho - szeptała do niego chichocząc - ciszej, bo obudzimy moje córeczki... chcesz zobaczyć jakie są słodkie?
- Wolę zobaczyć twoje słodkości - odpowiedział basowy, nieznajomy głos.
Mama zaśmiała się półgłosem, potem dotarły do mnie dziwne odgłosy mlaskania, cmokania i na moment zaległa cisza. Przytuliłam się do ciepłej, pachnącej szamponem rumiankowym Marty. Zamruczała coś przez sen i kopnęła mnie próbując zrzucić kołdrę. Zacisnęłam mocno oczy - śpij, śpij - szeptałam do siebie.
Odgłosy dorosłych przemieściły się w stronę pokoju mamy. Chichotała ona nieustannie, potem zamilkła, by zmienić śmiech na cichutkie pojękiwanie. Wtórował jej miarowy odgłos skrzypiącego tapczanu.
- Śpij... śpij - szeptałam do siebie półgłosem.
Nie pomagało wtulanie się w Martę, naciągnęłam na głowę kołdrę.
- Śpij... śpij...
Skrzypienie i jęczenie ustało. Odetchnęłam, zaczęłam odpływać w krainę dziecięcych snów.
- Nooo chodź - wyrwał mnie z jej obrzeża głos mamy - musisz zobaczyć moje dziewczynki, są najukochańsze na świecie.
- Daj spokój, obudzimy je - męski głos wbrew słowom brzmiał głośno i donośnie.
- Nie, po cichu wejdziemy... śpią... no chodź - upierała się przy swoim.
Weszli do naszego pokoju, słyszałam jak podchodzą do łóżka.
- Milenka zakryła się kołdrą - objaśniała mama - a ta tutaj to Marta...
Marta nieświadoma, że jest oglądana przez dorosłych, zarzuciła nogę na mnie i zachrapała.
- Ile ma lat? - zapytał wujek.
- Jedenaście... Śliczna, nie?
- Tak, rzeczywiście miła dziewczynka.
- Wyglądałam identycznie jak ona, gdy byłam w jej wieku - zachichotała znów mama.
- Słodko... chodźmy do łóżka bo zmarzłem.
Słyszałam jak się oddalają. Dzięki Bogu, mnie nie chciał zobaczyć.
- Śpij, śpij - powróciłam do swojego zaklęcia.
Zasnęłam...
Rano wstałam najwcześniej ze wszystkich. Ubrałam się, przyszykowałam śniadanie dla siebie i Marty i poszłam ją obudzić. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się. Odpowiedziałam tym samym.
- Kakao? - zapytała
Skinęłam potakująco głową.
- Mniam! Już wstaję.
Chciałam abyśmy po śniadaniu natychmiast wyszły. Gdziekolwiek. Do starej Jabłońskiej, nad rzekę, do lasu, do sklepu. Chciałam wyprowadzić ją z domu, zanim wstanie mama.
- Moje skarby, takie samodzielne! - zaskoczył nas jej głos.
Stała w koszuli nocnej, włosy miała w nieładzie, na policzku odbił się róg poduszki, ale jej twarz promieniała. Znałam ten blask, pojawiał się ilekroć przybywał do nas nowy, okresowy wujaszek.
Podeszła do nas szybkim krokiem i pocałowała, najpierw mnie, potem Martę we włosy.
- Wyspane?
- Tak mamo - szybko odpowiedziałam - chciałyśmy wyjść. Możemy?
- Już? Tak wcześnie? - nadal promieniała - ale skoro szkoda wam dnia na starą matkę...
Nie odpowiedziałam, spuściłam głowę. Nie lubiłam tego kokieteryjnego tonu. Po co udaje, że zależy jej abyśmy zostały, skoro widać, że myślami jest przy nowym wujaszku?
Marta wstała od stołu i odniosła do zlewu naczynia po śniadaniu, przystanęła na progu kuchni, spojrzała pytająco na mnie. Przytaknęłam głową. Tak, zaraz wychodzimy. Zanim...

Wróciłyśmy późnym popołudniem. Siostra przed drzwiami domu zatrzymała się i obejrzała na mnie z pytaniem w oczach. Wzruszyłam ramionami. Najwyżej trochę pogdera i pomruczy po nosem, że obiad wystygł. Na pewno jest tak uszczęśliwiona nowym wujaszkiem, że nie zwróci uwagę na godzinę naszego powrotu.
Miałam rację. Mamy nie było w kuchni. Rozejrzałam się. Ani na stole, ani kuchence nie czekał na nas obiad. Usiadłyśmy zdziwione, to przecież rzadkość. W domu panowała cisza, drzwi wejściowe jednak nie były zakluczone, więc musi ktoś być w środku.
Sypialnia mamy to taki pokój Sinobrodego - miałyśmy zabronione do niej wchodzić. Wkradałyśmy się jednak często podczas jej nieobecności i napawałyśmy się każdym zakazanym szczegółem. Komoda z lustrem, które posiadało trzy części, dwie składane, umożliwiające nam oglądanie się z boku, a nawet przy odrobinie gibkości - z tyłu. Łóżko pod oknem, przykryte kapą w beżowym kolorze, a pod poduszką ukryta koszula nocna mamy. Wyjmowałyśmy ją na chwilę i wąchałyśmy. Pachniała bliskością i ciepłem. Miękki, brązowy dywan. I czeczotowa szafa - ta to dopiero skrywała cudeńka.
Przymierzałyśmy mamine sukienki, zakładałyśmy buty, spowijałyśmy się w szale, chusty, apaszki. Marta patrzyła na mnie triumfująco - jestem piękna - mówił jej wzrok. Pełna nabożnego podziwu przytakiwałam kiwając głową. Ona podsunęła mi jedwabną apaszkę -weź przymierz - mówiła bez słów. Zrobiłam sobie z niej czarczaf i przyglądałam się tajemniczemu odbiciu w lustrze. Blizna zasłonięta, tylko oczy błyszczały nad chustą. Też jestem piękna - myślałam - piękna jak Marta, a może nawet jak mamusia.
Mama jawiła się nam jako najbardziej urodziwa osoba na świecie. Niewysoka, ale o nieskazitelnej figurze, gęstych, lśniących blond włosach, oczach szarych i błyszczących i ponętnych wargach przyciągała spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet. Poruszała się z kocią gracją i zawsze miała wypielęgnowane dłonie. Moja mama...

Tego dnia jednak jej pokój nie był pusty. Podkradłyśmy się pod drzwi i w milczeniu nasłuchiwałyśmy. Dwa oddechy, spokojne, miarowe. Jeden cichutki, drugi z poświstem, nieznajomy. Marta spojrzała na mnie pytająco, kiwnęłam głową - chodźmy na zewnątrz, to ci powiem.
- Nowy wujaszek? - mruknęła, bez szczególnego zainteresowania, gdy się tam znalazłyśmy.
Przytaknęłam. Czułam, że ten wujaszek może zatrzymać się u nas na dłużej.