Pewnego pogodnego popołudnia Grimbald Wspaniały postanowił odwiedzić nowych
sąsiadów. Właściwie powinien to zrobić wraz z małżonką, ale odkąd poszła w
wyżyny politycznej kariery, mało bywała w domu, a gdy już była, to nie chciało
jej się bywać.
Otrzepał Grimbald ubranko, wywrócił czapkę na lewą, bardziej
świeżą stronę, przyczesał brodę, palcem przetarł ząbki, sprawdził chuchając w
garść, czy nie czuć zbyt mocno kieliszeczka podwieczorku i uznał, że jest
wystarczająco elegancki by iść z wizytą do dziwaków, to znaczy zduhaczy.
Zabrał uprzednio przygotowane gościńce: słoiczek smakowitych pikli
ogórkowych i butelczynę nalewki na uspokojenie z melisy, kozłka, dziurawca i
krwawnika, według specjalnego przepisu Hawry.
Nowi sąsiedzi szybko zdobyli
popularność we wsi. Jermir okazał się czarującym i niezwykle elokwentnym
jegomościem, a jego żona Matylda delikatną oraz uczynną osóbką. Jedynie czemu
nie mogli się nadziwić mieszkańcy osady, to ich przedziwnemu podejściu do zwierząt. Okazało się, że prócz malusieńkiego pieska, którego zduhaczowa
nosiła w torebuni, mają jeszcze trzy koty, w tym jednego zupełnie łysego oraz
małą, śmieszną, czarną świnkę o imieniu Anabella. Zduhaczowie wyremontowali
chatkę, zagospodarowali działkę i zaprzyjaźnili się z większością sąsiadów.
Jedynie baba leśna Hawra nie dała się do nich przekonać, twierdząc, że "takie
mieszczuchy to paraliż i łuszczyca razem wzięte dla miejscowej zdrowej tkanki
społeczności wiejskiej".
W każdym razie Grimbald Wspaniały miał już dosyć
popołudniowych osamotnień i postanowił spędzić wieczór w towarzystwie sąsiadów i
ich menażerii.
Gdy zapukał do drzwi przywitał go jazgotliwy szczek jednego z
pupilów oraz melodyjny głos Matyldy.
- Już, już! Otwieraaaaam!
Na progu
stanęła gospodyni w odświętnej sukience i perfekcyjnym makijażu.
- Witam
sąsiedzie, a w czym to mogę pomóc?
Grimbald przestępował z nogi na nogę, bo
poczuł się niezwykle onieśmielony delikatną urodą, a może dekoltem w odświętnej
sukience.
- A tak zaszedłem... w gościnne pobliskie progi... sam jestem
i...
- Ależ zapraszam - przerwała jego niezgrabne wyjaśnienia Matylda -
wielką radością są dla nas odwiedziny wszystkich przezacnych osób.
Krasnolud
otrzepał buty, przestąpił "gościnne pobliskie progi" i wręczył gospodyni gościńce.
W salonie, przy
nakrytym odświętną zastawą, stole siedział gospodarz wraz z wysokim, niezwykle
przystojnym i bardzo eleganckim mężczyzną.
Grimbald patrząc na niego poczuł
się niepozorny, wulgarny, nieokrzesany i co tu ukrywać - również kurduplowaty.
- Panowie pozwolą, przedstawię; oto Grimbald - krasnolud, mąż wspaniałej,
miejscowej działaczki i aktywistki, nasz przemiły sąsiad. A to Romuald Wilhelm
Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja, rycerz wdały i gramotny, słynny
z bitew wielu oraz potyczek w liczbie nie do ogarnięcia, a przy tym nasz stary
znajomy ze stolicy. Uczynił nam zaszczyt i odwiedził, choć niezupełnie było mu
po drodze, w misji jaką sam król mu wyznaczył.
- Dziękuję Matyldo - rycerz
skinął głową - nie trzeba było tyle kurtuazji czynić, nie trzeba... Mówcie mi,
dobry krasnoludzie, zwyczajnie - Romek of Andaluzja, możecie też Wilhelm, byle
nie Arkadiusz.
Grimbald w odpowiedzi wymamrotał pod nosem przywitanie mocno
niezrozumiałe i zaczął skubać brodę, czym wzmocnił swój wizerunek plebejusza.
Sytuację uratowała pani domu, która zakrzątnęła się i usadziła przy stole,
poczęstowała herbatą oraz wykwintnymi rogalikami z jabłkową marmoladą, własnego
wypieku.
Jermir tymczasem zwrócił się do przystojniaka of Andaluzja.
-
Dokończ proszę historię, którą rozpocząłeś, myślę, że nasz przemiły sąsiad
równie chętnie jej wysłucha.
- Zacznę od początku, bowiem skomplikowane
perypetie podane od środka mogą czynić niezrozumiałą intrygę jak też konkluzję
tej przezacnej facecji.
- Jak uważasz - uśmiechnął się Jermir.
Jedynie
Matylda cichutko westchnęła.
- A było to tak. Dnia onego, gdy zorze jaśniały
płomiennie, sosny wysokie a strzeliste szumiały rozsiewając oszałamiającą woń
balsamiczną, ptaki odlatywały ku cieplejszym stronom, oznajmiając przenikliwym
wołaniem swe odejście, a miłościwie panujący nam król Komoran - drugi tego
imienia przemówił na otwarciu jesiennej sesji Rady Wyższych Ponad Stan Wszelaki,
otrzymałem telegram wzywający mnie na pojedynek na śmierć lub życie, lub
przynajmniej do pierwszej rany ciętej, czy też choćby otarcia naskórka. I wtedyż
to, po głębokiej zadumie nad lichym, człeczym żywotem i po ośmiu kanapkach z
mielonką z dzika i ogórkiem kiszonym poczułem, że z godnością, honorem oraz
elokwencją, stawię czoła przeznaczeniu w osobie straszliwego rycerza Kajetana
Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios. I tu gwoli wyjaśnienia
nadmienię, iż owo epistolarne rzucenie rękawicy było skutkiem wcześniejszych
niesnasek, jakie pomiędzy nami wyniknęły w atmosferze dworskiej etykiety i
kurtuazji.
- A o co dokładnie poszło? - zainteresował się Jermir.
- Ciiii,
nie przerywaj gościowi - Matylda próbowała wyciszyć nadmierną ekscytację męża
ale było już za późno.
Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of
Andaluzja usłyszał i odchrząknąwszy podjął podsunięty wątek.
- Och, to
przezabawna choć i wielce moralnie poprawna historyja. A było to tak. Dnia
onego, gdy zorze jaśniały płomiennie, a ptaki wdzięcznym głosami umilały
mieszkańcom najlepszego ze światów, ten jakże niełatwy acz jedyny żywot,
stawiłem się na dworze miłościwie panującego nam już trzydziesty ósmy rok króla
Komorana, drugiego tego imienia, by zjeść dobitnie tchnącą wykwintnością
kolacyję w doborowym, ścisłym gronie trzystu przyjaciół. Jako rzekłem, była to
okazja towarzyska na wysokim szczeblu i uznałem za stosowne włożyć dopiero co
sprowadzoną na specjalne zamówienie, wykonaną przez płatnerzy najwyższych
kwalifikacji z krajów zamorskich, zbroję paradną. Oczywiście nie bym się chełpić
zamierzał lecz aby zachować klasyczny szyk i zrobić odpowiednie entrée, które
miało być wyrazem szacunku dla króla wraz z jego rodziną i przyjaciółmi. Potem
miałem zamiar dokonać w toalecie dyskretnej zamiany przyciężkiego odzienia na
bardziej swobodną garderobę i mój giermek , odpowiednio poinstruowany i
merytorycznie przyuczony niósł w torbie stosowne szaty. W każdym razie, jako
rzekłem, moje wejście było tak wspaniałe, zbroja tak błyszcząca, że do dziś
krążą po dworach i tawernach opowieści o tem. I jeszcze tylko nadmienię
skromnie, że na mój widok dwie damy dworu zemdlały, trzech rycerzy pobladło z
zazdrości, jeden zakrztusił się z tegoż samego powodu, a sama księżniczka i to
pierworodna, raczyła rzecz: "o ho ho". Taaaak... I wtedy, gdy jeszcze
delektowałem się tę jakże podniosłą chwilą, imaginujcie sobie, wkroczył na
salony Kajetan Maurycy Oktawian de la Corpolies los Remedios. Pominę milczeniem,
iż krok jego był nierówny, kąt nachylenia przyłbicy również pozostawiał wiele do
życzenia. I absolutnie nie wspomnę ani słowem o tem, jako jego giermek uczynił
dyshonor straszliwy nastąpiwszy na stopę samego Podkomorzego. Jeno nadmienię, iż
w tej koszmarnej chwili nie tylko nie zadrżałem ale też dałem upust swej
rycerskości ignorując wszystkie powyższe uchybienia. Już miałem w zamiarach,
skinąć kulturalnie głową na przywitanie, gdy wzrok mój padł na jego, to znaczy
Kajetana Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios tarczki opachowe w
zbroi. Zawrzała krew. Ludzie stanów wszelakich, toż to jawny plagiat! Były
identyczne z moimi, kunsztownie inkrustowanymi masą perłowa, zamorskimi. Skąd ta
kanalia, tak wtedy pomyślałem, wzięła ten oryginalny, trzymany w tajemnicy wzór?
No pytam, skąd? I tu podejrzenie padło na giermka. Gotów byłem chłopaka zwolnić
ze skutkiem natychmiastowym, jednak pod przysięgą zeznał, że jakoby ani pary z
ust... No cóż, trzeba wierzyć młodym. Ty bardziej, żem rycerz i szlachectwo i
wspaniałomyślność mam we krwi, a chłopak w swej dotychczasowej służbie sprawował
się nienagannie. Jeśli pozwolicie, nadmienię kilka słów o pochodzeniu mojego
wiernego giermka i o tem, jakem go zaangażował? A było to tak. Dnia onego, gdy
zorze jaśniały płomiennie...
Jermir westchnął cichutko, Matylda spuściła
głowę, a Grimbald czując, że opowieść może popłynąć przez dłuższy wycinek
czasowy, uzbroił się w cierpliwość oraz zapasy w postaci sześciu wykwintnych
rogalików z jabłkową marmoladą, własnego wypieku gospodyni.
I tu
nieoczekiwanie z pomocą przyszła świnka Anabella, która co tu ukrywać,
zwyczajnie naświniła.
Zerwali się gospodarze, by zbesztać ulubienicę i
posprzątać po niej. Jednak w głosie strofującej Matyldy słychać było dziwną
radość.
Krasnoludowi wydało się, iż posłyszał jak gość ze stolicy mruczy:
"chlew".
Zaczęło zmierzchać i skończyły się smakołyki na stole więc Grimbald
uznał, że pora wracać do domu. Zaczął żegnać się z towarzystwem. Rycerz Romuald
Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja również wstał od stołu i
podziękował za gościnę.
- Nie, nie czyńcie sobie kłopotu - rzekł, gdy
gościnna zduhaczowa przyniosła z kuchni i zaczęła pakować stos wykwintnych
rogalików z jabłkową marmoladą, własnego wypieku i ruchem stanowczym, by nie
rzec drapieżnym schował je do sakwy podróżnej.
- Mój giermek wraz z rumakami
czeka w pobliskiej gospodzie.
- A pozdrówcie wszystkich znajomych z stolicy
i przekażcie słowa, iż serdecznie zapraszamy - rzekła gospodyni z
uśmiechem.
- Tak, tak, niechybnie przekażę wszystkim... prócz, wybaczcie,
Kajetana Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios, gdyż wciąż jeszcze
drzemią animozje między nami. - Tu chwilę sie zastanowił i zawołał. - Och, na
Świętego Michała i jego kolekcję gadów smoczokształtnych! Nie dokończyłem
opowieści o naszym pojedynku na śmierć lub życie, lub przynajmniej do pierwszej
rany ciętej, czy też choćby otarcia naskórka. Jeśli...
- A bywaj w pokoju i
mirze głębokim - przerwał Jermir i uścisnął rycerza serdecznie - i zajedź do nas
jeszcze, gdy jakie posłannictwo będziesz czynił, lub tak zwyczajnie... bez
misji.
Goście wyszli żegnani miłymi słowami zduhaczów oraz jazgotem
pieska.
- Uff - wzdychnął Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de
Lancelot of Andaluzja rozprostowując ramiona - przemili ale na dłuższą metę
uciążliwi, nie uważacie dobry... krasnoludzie?
Ten oniemiał i nie znalazł
stosownej odpowiedzi. Rycerz tymczasem wyjął zza pazuchy paczkę papierosów,
wyciągnął jednego, zapalił, zaciągnął się głęboko, raz jeszcze westchnął i znów
się odezwał.
- Bez obrazy mości krasnoludzie, ale musiałem natychmiast
zapalić, by zagłuszyć tytoniem ten wszechobecny tutaj smród prowincji. Czas się
oddalić w stronę zachodzącego słońca i stolicy. Gdzie tych zduhaczów poniosło?
Zawszeć uchodzili za dziwaków, ale teraz to przysięgam, że lotem błyskawicy
rozejdzie się wieść po mieście, iż odbiło im do cna i przenieśli się, tam gdzie
próżno szukać podstawowej ogłady. Nie, nie żebym to ja takowe plotki
rozpuszczał... Ot, prawdy na dłuższą metę za nic nie da się skryć.
- Prawda
jako żywo - odzyskał głos Grimbald.
- O, widzę, że chociaście krasnal i
prowincjusz swój rozumek macie. Chwali się...
- Ano - przytaknął Wspaniały -
i chociażem krasnal i prowincjusz, złego słowa nie powiem o tych, których
rogaliki przed chwilą żarłem z apetytem.
- Nie pojęliście niestety, nad czym
ubolewam niepomiernie, że przecież ja również jestem pełen estymy i sentymentu
prawdziwego dla zduhaczy, jeno dziwuję się i zachodzę w głowę...
- A wiecie
co Romku,Wilhelmie czy też Arkadiuszu, gówno mnie obchodzi twa estyma czy też
jej brak! Tak! Gówno! Wielkie, chamskie gówno! I mogę se tak mówić, bom krasnal
i ćwok, a takiemu spokojnie takie cóś uchodzi, choćby był w towarzystwie rycerza
wdałego, gramotnego i słynnego z bitew wielu oraz potyczek w liczbie nie do
ogarnięcia. Żegnam.
Po czym krokiem niespiesznym oddalił się w stronę swej
chaty, przesiąkniętej prowincjonalnym smrodem i brakiem ogłady podstawowej.
Raz jeszcze tylko odwrócił się i zakrzyknął w stronę, ciągle stojącego w tej
samej pozie rycerza.
- I jeszcze tylko jedna, mała uwaga, wciąż twierdzę, żem
cham ciemny jak sny paskudnej mamuny, jednak gdy w towarzystwie z paczki cygareta
wyjmuję, grzecznie się pytam kamrata, czy ma ochotę zakurzyć?