Na mamę Madzi mówili we wsi - latawica. Latała za Antkiem Skowrońskim,
Stachem Połabskim, za Waldkiem Odrowąsem z sąsiedniej wsi i za większością
letników, jacy pojawiali w sezonie. Tak, po prawdzie mama Madzi robiła
maślane oczy do każdego, kto nosił spodnie i był choć trochę wyższy od
niej. Pierwszego bachora urodziła, gdy miała siedemnaście lat, ale
zmarło zaraz po porodzie, potem jeszcze dwoje i Madzię. Po Madzi coś się
w niej popsuło, dostała krwotoku, wylądowała w szpitalu i dowiedziała
się, że więcej dzieci mieć nie będzie.
- Dobre i to - skwitowała ze śmiechem - kłopot z głowy.
Jej matka również odetchnęła z ulgą, bo nie miała
sił wychowywać więcej wnuków. Wzięła do siebie dwoje starszych, a mała
Madzia została z matką i jej kochasiem. Zamieszkały w jego domu, trzy
wsie dalej. Bił je obie po pijaku, tyle, że gdy wytrzeźwiał matkę
przepraszał, a córkę nie. Nie lubił Madzi, mała to wyczuwała. Udawał
czasem, że jest inaczej, kupował cukierki i lody, głaskał po głowie i
mówił, że wyrośnie z niej fajna dziewucha. Jednak, gdy ją kopał i
okładał pięściami po ramionach, to aż syczał przy tym z lubości. Nawet,
gdy był trzeźwy zdarzało mu się trzepnąć ją w ucho, ot tak sobie, żeby
nie wyjść z wprawy.
- Zostaw małą - upominała go konkubina, ale niezbyt mocno, bo bała się go rozzłościć.
- Wkurza mnie bachor, kręci się i powietrze psuje. Z kim taką szkaradnicę zrobiłaś?
- Nie twój interes. Madzia! Wynocha przed dom.
I Madzia szła sobie, gdzie ją nóżki niosły. Czasem do sąsiadki, która dała szklankę mleka, gdy miała dobry humor,
czasem na łąkę, czasem w pola, czasem na drogę - przed siebie, a czasem
chowała się do psiej budy. Kiedyś mieszkał tam Borys, mieszaniec
wilczura, ale kochaś matki po pijaku zarąbał go siekierą, bo za głośno
szczekał. Dziewczynka kładła się na posłaniu psa i zasypiając prosiła
go, by nie gniewał się, iż zajęła jego miejsce.
Potem kochasia matki
zabrali do więzienia, a te dwie bidy, jego rodzina wyrzuciła z domu.
Trafiły do babki, ta jednak kategorycznie odmówiła przyjęcia ich na
dłuższy czas.
- Ledwo wiążę koniec z końcem z tamtą dwójką, a teraz jeszcze ty z następną gębą do wyżywienia. Nie dam rady. Radź sobie sama.
No i mama
Madzi poradziła sobie po swojemu. Znalazła następnego. To nic, że
starszy od niej o prawie trzydzieści lat, że brudas, mruk i dziwak,
najważniejsze że wziął je do siebie. Mieszkał na skraju wsi, pod lasem, w
małej, drewnianej chatce z jedną izbą, w której mieścił się i salon i
kuchnia i sypialna, a gdy zaszła potrzeba to i toaleta i łazienka.
Mama zrobiła Madzi posłanie pod jedną ze ścian,
ustawiła obok stołeczek, na którym ułożyła jej ubranka i powiedziała,
że odtąd to ich dom, zanim nie znajdzie czegoś i kogoś lepszego. W
chałupie pachniało stęchlizną, panowały przeciągi i biegały myszy. W
nocy Madzia słyszała posapywania i poświstywania, czasem pojękiwania
matki, a częściej jej śmiech i szyderstwa i ciche tłumaczenia mężczyzny.
We dnie matka szła, w sobie tylko wiadome miejsca, najczęściej to do
knajpy w sąsiedniej wsi, a gospodarz do pracy w polu i obejściu. Madzia
zostawała sama z myszami, brudem i stęchlizną. Wieczorem mężczyzna
zawsze wracał, mama Madzi nie zawsze.
Jednak to był dobry czas. Nowy
facet mamy nigdy nie uderzył Madzi, pamiętał, że musi jeść i pić, o czym
zapominała jej matka i pozwalał zadawać tyle pytań, ile dusza
zapragnie, choć sam milczał i rzadko odpowiadał na nie. Kiedyś kupił dziewczynce grzebień.
- Masz rozczochrańcu, zrób wreszcie porządek z kudełkami.
Madzia
miała jasne, mocno kręcone włosy i często robiły jej się kołtuny. Matka
nie miała cierpliwości do ich rozczesywania, ciągnęła je i szarpała, a
Madzia krzyczała i płakała. Kończyło się zawsze ogromną awanturą i gdy
tylko dziewczynka nauczyła się jako tako czesać sama, matka nie tknęła
już jej włosów.
Grzebień był prześliczny, czerwony, z mnóstwem
delikatnych, drobnych ząbków i gdy Madzia po raz pierwszy dostała coś
tylko dla siebie, zaniemówiła i zastygła w bezruchu.
- Bierz jak dają - wysyczała matka - i podziękuj.
Sama
jednak nie podziękowała za "gościnę", gdy trafiła na coś i kogoś
lepszego. W dniu, w którym się wyprowadziły stamtąd, ułamał się pierwszy
ząbek grzebienia.
Matka "znalazła" Leszka i jego dom. Właściwie to
niecały dom, a tylko pokój, bo Leszek mieszkał u swojej matki. Madzia
nie mogła zamieszkać z nimi, więc dla niej uszykowano osobne
pomieszczenie, komórkę koło kuchni. Było tam okienko, tyle że malutkie i
wysoko i dziewczynka musiała stawać na krześle i wspinać na paluszki
jeśli chciała przez nie wyjrzeć. Robiła to często, bo miała stamtąd
widok na sad, na trzy drzewa wiśni. Nazwała je Agatka, Zuzia i Wojtek i
uznała za najlepszych przyjaciół.
Matka Leszka była wrednym
babsztylem. To prawda, że raczej żadna kobieta nie cieszyłaby się z
takiej wybranki dla syna jak mama Madzi, ale ona nie mogąc zbyt jawnie
okazywać jej niechęci, złość skupiła na dziewczynce. Wyzywała ją od
bękartów, biedoty, czarcich pomiotów i małych lafirynd. Zamykała w
piwnicy i straszyła, że dopadnie ją umarlak z bagien. Gdy matka Magdy z
kochankiem balowali na kolejnej popijawie, albo zaszywali się na cały
dzień w swoim pokoiku, kobieta dawała upust swoim fantazjom
wychowawczym. Kazała małej stać nieruchomo na baczność z książką na
głowie i gdy ta po jakimś czasie zaczynała się wiercić, strącając rzecz,
waliła ją po głowie tym tomiskiem i wrzeszczała wprost do ucha
najgorsze obelgi jakie znała. Ciągnęła Madzię za uszy, potrząsała i biła
drewnianą łyżką po dłoniach, za to że z brudnymi rączkami siada do stołu.
- Kurewski pomiot kurewskiej suki! Do czego to doszło, że muszę takiego bękarta u siebie w kuchni tolerować?
Dziewczynka uciekała do sadu. Biegła wprost w ramiona Agatki, Zuzi i Wojtka. Obejmowała raz po raz pień
każdego z nich i płakała przytulona do ich szorstkiej skóry. Łzy
wycierała w liście, całowała gałązki i pocieszona spokojem drzew wracała
do komórki przy kuchni.
W tamtym czasie ułamała dwa następne ząbki
czerwonego grzebienia. Każdy pochowała w ziemi, usypując zgrabny kopczyk
i śpiewając jedyną piosenkę jaką znała:
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu.
Ty różyczko dobrze wiesz,
Dobrze wiesz, dobrze wiesz,
Kogo kochasz, tego bierz,
Tego bierz.
Jednego razu bawiącą się przy drodze zasmarkaną, brudną dziewczynkę wypatrzył wracający od parafianina ksiądz.
- Dziecko, a czyjaś ty.
- Niczyja.
-
Bój się Boga, co wygadujesz, jak to niczyja? Gdzie mieszkasz? Jak masz
na nazwisko? Możeś ty od Grabowskich? Nie? Od Stajszczaków zza rzeki?
Też nie? No powiedz, od kogo ty jesteś?
Mała tylko potrząsała głową.
- Jestem od wisienek.
Nie
doczekawszy się sensownej odpowiedzi, wziął ją na plebanię i poprosił
gosposię by umyła, uczesała, nakarmiła i delikatnie wypytała dziecko.
Madzia chętnie opowiedziała o sobie, ale ksiądz z gospodynią nadal
niczego konkretnego się nie dowiedzieli, bo mówiła o czerwonym
grzebieniu, o Agatce, Zuzi i Wojtku, nawet o budzie psa Borysa, ale ani
słowa o matce i jej kochasiu. Gosposia księdza wyszła zniecierpliwiona
paplaniną, by wrócić po godzinie i wyszeptać duchownemu na ucho, czego
się dowiedziała we wsi.
Madzia wszystko usłyszała dokładnie, pomimo iż dorosłym się zdawało, że zachowują dyskrecję.
-
To córka tej latawicy, co od wiosny zamieszkała z Leszkiem Obarczką.
Dziecko ma jakieś pięć, sześć lat i jest kompletnie zaniedbane, wręcz
można powiedzieć, że na wpół zdziczałe. I proszę księdza, trzeba będzie
natychmiast sprawdzić czy jakiś wszy nie przywlekła, albo i czego
gorszego... Nie wiem co tam się wyrabia u tych Obarczków, ale moim
zdaniem opieka społeczna powinna już dawno się zainteresować się tą
smarkulą...
Dalej Madzia nie słyszała. Wymknęła się z plebani i
pobiegła prosto do sadu. Przytuliła się do Agatki, potem poszła szukać
pocieszenia u Wojtka. Uspokojona już, pogłaskała jeszcze Zuzię i po
cichu wróciła do swojej komórki. Wyjęła czerwony grzebień i zaczęła rozczesywać delikatnie włosy. Potem długo siedziała wpatrując się w niego, aż sama wyłamała kolejny ząbek.
Opieka
społeczna zareagowała na zgłoszenie i pewnego dnia pojawiła się pani w
zielonym żakiecie i mama Madzi zaprosiła ją, do swojego pokoju. Potem
zawołały Madzię. Weszła nieśmiało, rzadko przebywała w tym
pomieszczeniu, a dodatkowo onieśmielała ją obca osoba. Zadawały jej
pytania, jednak dziewczynka zacięła się, spuściła głowę i uparcie
milczała. Matka najpierw uśmiechała się zachęcająco, potem upomniała
delikatnie, na koniec skrzyczała, a gdy pani wyszła, zbiła.
- Jak nie
trzeba to trajkocze małe gówno jak najęte, aż człowieka głowa boli, a
jak co do czego, to zamknie gębę na kłódkę i nic. No i dobrze, niech mi
ciebie zabiorą. Po cholerę mi taki niewdzięczny bachor? Zabiorą cię do
złych ludzi i dostaniesz za swoje! A teraz wynoś się! Zejdź mi z oczu
paskudo!
Do jej krzyku dołączył wrzask matki Leszka:
- Święci
Pańscy, tego brakowało, żeby sąsiedzi się dowiedzieli, że z opieki u nas
byli! Czegoś takiego w tym domu nie było! Czego się doczekałam?! Niech
no tylko Leszek wróci, wszystko mu opowiem.
Tego wieczoru Agatka
powiedziała jej, że niedługo trzeba będzie się rozstać, Wojtek i Zuzia
przytaknęli kołysząc gałęziami. Na wytarcie łez poszło wiele listków.
Zanim
przyszło zawiadomienie, o tym jaką decyzję podjęła pani kurator, mama
Madzi znów pożarła się z matką Leszka, pobiły się i ta druga wylądowała w
szpitalu ze złamanym obojczykiem. Leszek, który znalazł się między
młotem a kowadłem, wybrał więzy wsi i wygnał konkubinę wraz z córką ze
swego domu i ze wsi.
Jeszcze tylko na odchodnym, zdążyła Madzia
wyrwać swą rączkę z uścisku matki i pobiec do sadu. Wiśnie miały już
małe, twarde, zielone owoce i promieniały urokiem dojrzewania.
Dziewczynka przytuliła się kolejno do każdego z drzewek, potem wyjęła z
kieszonki grzebyk, wyłamała trzy ząbki i wsunęła każdemu po jednym w
ziemię tuż przy pniu.
Kiedy opuszczały wieś, mijały plebanię i
księdza siedzącego na ławce. Ukłonił się sztywno mamie Madzi, jednak jej
samej nie odpowiedział nawet spojrzeniem. Wstał, odwrócił się i wszedł
do domu.
- Cholerny klecha, niech mu... - Mama Madzi zmełła przekleństwo w ustach.
Wylądowały znów u babci. Ta, choć bardzo niechętnie, przyjęła je.
- Mała powinna iść do szkoły od września.
-
No właśnie - przytaknęła mama Madzi - powinna i dlatego lepiej, żeby
została z tobą. Ja pojadę do miasta, zacznę pracować i przysyłać
pieniądze.
Długo jeszcze dyskutowały tego wieczoru, Madzia słyszała szmer ich głosów, gdy zasypiała u boku siostry.
Właściwie nie znała swojego rodzeństwa, a i ono nie czuło bliskości młodszą
siostrzyczką. Brat skończył już piętnaście lat i od tego roku miał
zamieszkać w internacie przy szkole, siostra, Asia trzy lata starsza od
Madzi, kompletnie nie pojmowała małej i nie rozumiała, dlaczego ma z nią
dzielić łóżko. Leżały razem i Magda próbowała opowiedzieć o swoim
życiu, kochasiach matki, budzie psa Borysa, księdzu i przyjaciołach z
sadu, tylko o czerwonym grzebieniu nie wspomniała ani słowem.
- Co ty bredzisz? Drzewa to twoi kumple? Głupia jesteś i niedorozwój - skwitowała siostra i odwróciła się na drugi bok.
Madzia
wyjęła spod poduszki swój skarb. Kolor przybrudził się, wyblakł, a
wyłamane ząbki sprawiały, że grzebyczek wyglądał żałośnie. Dziewczynka
delikatnie trącała paluszkiem pozostałe czerwone pałeczki.
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu...
- Zamknij się, daj spać - upomniała ją siostra.
Matka wyjechała do miasta.
- Tu mi kaktus wyrośnie, jak ta lafirynda prześle jakiekolwiek pieniądze - skwitowała babka i miała rację.
Madzia poszła do szkoły, do zerówki. Uczyła się niezbyt dobrze, ale dawała sobie radę.
W domu babka choć wyzywała niemiłosiernie, opiekowała się dobrze
dziećmi i co najważniejsze - nie biła. Czasami dostawała mała kuksańca
od siostry, ale nie bolało zbyt mocno i było całkiem znośne. Jedynie
brakowało Agatki, Wojtka i Zuzi. Wiedziała już, że ich owoce, gdy
dojrzeją mają piękny czerwony, niczym jej grzebień gdy był nowy, kolor i
kwaśno-cierpki smak z odrobiną słodyczy, który czynił je wyjątkowymi.
Uwielbiała wiśnie, ich kształt, barwę, sok, posmak.
Szukała wśród drzew nowych znajomości, ale żadne nie chciały się z nią zaprzyjaźnić.
Matka
przyjechała do nich dwa razy. Raz, ze swoim nowym facetem, pochwalić
się miastowym przed rodziną i wsią i pokazać mu Madzię.
- Za duża - powiedział tamten, gdy ją zobaczył.
-
W sam raz - zachęcała go matka uśmiechem - popatrz, nie trzeba będzie
bawić się w pieluchy i inne takie tam bzdury... A córeczka w sam raz na
kolana tatusia.
- Za duża - upierał się kochaś - chcę małe dziecko, chcę wychować je po swojemu.
I odjechali.
- Na mnie nawet nie spojrzeli - skwitowała żałośnie Asia.
Wieczorem Madzia wyłamała ząb z grzebienia, ten z boku, jeden z dwóch najważniejszych.
Drugi
raz przyjechała matka sama. Wychudzona, żałośnie sponiewierana i
postarzała. Wtedy miała już Madzia osiem lat i beznamiętnie patrzyła na
tę wynędzniałą, obcą jej istotę.
- Byłam w szpitalu - tłumaczyła się matka - nie miałam dokąd pójść, gdy mnie wypuścili...
Długo jednak nie zagrzała miejsca w ich domu, jak tylko jako tako doszła do siebie, znów wyfrunęła w świat.
Madzia popatrzyła na swój biedny grzebyczek - szkoda ząbka na taką okazję.
Jednego
razu, w maju, wracała samotnie z swojej popołudniowej wędrówki po
wiosce. Szła drogą, ze spuszczoną głową, szurając nóżkami, wzbijając
tuman kurzu i mrucząc pod nosem ulubioną piosenkę. Nie wiadomo czy nie
słyszała, czy raczej nie spodziewała się tego, że samochód zbyt szerokim
łukiem weźmie zakręt. Gdy ją znaleźli leżała brudna, z włosami w
nieładzie i trzema gałązkami wiśni zaciśniętymi w dłoni. Nie miała nawet
jakiś szczególnych zadrapań i wyglądała jakby niespodziewanie usnęła na
poboczu. Nie odzyskała przytomności. Nigdy nie stwierdzono kto ją
potrącił, choć po wsi gadano, że Antek Skowroński dziwnym trafem jakoś
tak w tym czasie zahaczył o bramę garażową i musiał oddać auto do
naprawy.
Babka i Asia porządkując rzeczy po Madzi natknęły się na czerwony przedmiot.
- Bleee, obrzydlistwo. Co to w ogóle jest? - obruszyła się siostra.
-
Grzebień, tyle, że stary i popsuty, chyba nawet czesać się nim nie
da... Czemu ona to trzymała? Dziwne dziecko. Właściwie trudno cokolwiek
powiedzieć o niej, chyba tylko że nie znałam nikogo, kto tak jak ona,
umiał zjeść ze trzy kilo wiśni na raz i nie porzygać się.
Pamięci wszystkich Madzi świata.