Crisstimm

 
Connesso: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punti28più
Prossimo livello: 
Punti necessari: 172
Ultima partita

Grimbald Wspaniały i Kupalnocka

Na tę szczególną noc już od dawna czekał Grimbald Wspaniały i nie tylko on.

To niezwykły czas, czas pełen magii, cudowności i spełnienia - choć nie zawsze takiego, jakiego można sobie życzyć. Kupalnocka. Noc, gdy nadchodzi moment, aby pożegnać płodnego Jaryłę, który polom dawał życiodajną siłę. Odchodzi do Prawii, Świata Bogów, a w jego miejsce staje frywolny Kupało.

Szczególnie cieszyły się na tę noc młode panny, choć i dojrzałe niewiasty oraz chłopcy starsi i młodsi nie mogli się jej doczekać.

Grimbald odświętnie przeczesał brodę, wąsiska i brewki, wyczyścił obuwie, przetrzepał czapkę i zawołał w stronę strojącej się w alkierzu żony:

- Już! Możemy iść!

- Możemy iść? Tak? Chyba ty, bo ja jestem jeszcze w proszku! Myślisz, że wystarczy przeczesać brodę i otrzepać z błota buty, żeby uznać wyjściową toaletę za skończoną?

- Odświeżyłem jeszcze czapkę - burknął z przekąsem Wspaniały, ale posłusznie przysiadł w oczekiwaniu na zydelku.

Kusiło go, by odrobinkę osłodzić minuty czekania i sięgnąć po schowaną na czarną godzinę monopolówkę.

- Tylko się nie upij - doszło go wołanie z alkierza.

Westchnął.

Gdy cierpliwość Grimbalda zaczynała tracić opanowanie, a sam krasnolud stanął oko w oko przed dychotomią; usnąć czy pójść na imprezę jako singiel, ukazała się w całej okazałości Grimbaldowa. Ubrana według najnowszego trendu, wystylizowana z przodu i z tyłu na ludowo, wystrojona w kwiaty, korale, wstążki i hafty była prawie miła dla niewprawnego oka.

- I jak?

Grimbald zawsze drżał przed tym pytaniem i gdy nadeszło, uciekł przed nim w czkawkę.

- Noo... no... ła...uśko.

Małżonka musiała być w wyśmienitym humorze, bo przyjęła odpowiedź za dobrą monetę, albo może, co bardziej prawdopodobne, nie zwróciła zbytniej uwagi na nią i wyszła z uniesioną głową naprzeciw nocy czerwcowej.

 

Obchody Kupalnocki tradycyjnie odbywały się na rozległej łące pod lasem, w zakolu rzeki. Teren z łagodnym wzniesieniem i przystępnymi brzegami sprzyjał prastaremu zwyczajowi palenia ognisk i puszczania wianków. Każdego roku kilku śmiałków zapuszczało się w bór w poszukiwaniu perunowego kwiatu. Większość wracała z bąblami po komarach lub nielichymi cięgami, gdy zdarzyło im się wejść w niedozwolony teren któregoś z leszych, ale też jednego roku para krasnoludów w ogóle nie powróciła. Powiadali, że zwiali od swoich współmałżonków i żyją gdzieś za górami i lasami, na kocią łapę, pijąc sobie nektar miłości z dziobków. 

Tego roku zapowiadało się ciekawie. Prócz tradycyjnych rozrywek miały być zawody w jedzeniu kiełbasy, bieg z przeszkodami z teściową na grzbiecie, wybory "Miss mokrego giezła", warsztaty tańca frywolnego oraz program artystyczno-dowolny w wykonaniu rusałek i południc.

Przy największym ognisku kłębił się tłum prominentów i znaczących osobistości i tam też bez wahania skierowała się Grimbaldowa, ciągnąc męża.

Matuzalem rodu krasnoludów, weteran wojny, której już nikt nie pamiętał - Wegecjusz Osławiony w dobrym, oldskulowym stylu podrywał wąsatą teściową Orsyta Miętowego. Ta chichocząc zwijała siwy loczek  na palec i rzucała spod niezbyt gęstych rzęs oszałamiająco filuterne spojrzenia.

- Hrauuuu, tej to nawet ziele nasięźrzału nie pomoże, choćby ją natrzeć po samiuśkie pięty - skwitowała złośliwie baba leśna Hawra, która pojawiła się tuż przy małżonkach, nie wiadomo skąd.

- E tam, z tym nasięźrzałem to tylko bajanie - skrzywiła się Grimbaldowa.

- Dyć to prawda samiuteńka! Wielką ma moc to ziele, a już przy  Sobótce szczególnie. Jak se która panna nasmaruje ciało liśćmi nasięźrzału, chłopy wszelakie będą do niej skamlać, niczym goblin Innocenty do poczwórnej marży. Grrr... Jeno jest jeden szkopuł - aby zachować moc nasięźrzału, przy zrywaniu dziewka golusieńka musi być, a i godzi się wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie, chroniące przed lichem wszelakim.

Głośne bajania o cudownym zielu przywabiły stadko rusałek. Stanęły w półkolu i słuchały rozdziawiając usta w ponętnym układzie warg.

- A jakie to zaklęcie? - zaryzykowała pytanie mała ondyna o prześlicznej twarzyczce i lekko zielonkawych włosach.

Wydała się Hawrze dziwnie znajoma. Zmrużyła oczy i pociągnęła tęgi łyk okowitki ku rozjaśnieniu pamięci. W tym względzie jednak pamięć nie pojaśniała, za to przywołała słowa zaklęcia:

- Nasięźrzale, nasięźrzale,

Rwę cię śmiale,

Pięcią palcy, szóstą, dłonią,

Niech się chłopcy za mną gonią;

Po stodole, po oborze,

Przecie jestem dziewczę hoże. *

 

Rusałki poczęły, jedna przez drugą, powtarzać rymowankę, a nawet co niektóre śpiewać do dziwnej, tęsknej melodii.

Grimaldowa wzruszyła ramionami, ale wąsata teściowa Orsyta Miętowego już podchwyciła chwytliwą przyśpiewkę i mruczała rytmicznie pod nosem. Dało się słyszeć jak z ukontentowaniem powtarza: "jestem dziewczę hoże".

Ondyny uznały, że włączą zaklęcie do repertuaru i pląsając przy nim, urządziły widowisko nie byle jakie.

- Tym to nie trza smarować się zielem, aby zawlec każdziutkiego chłopa do sadzawki - odezwał się ktoś zza plecami Grimbalda.

Odwrócił się. To ponura i tajemnicza mamuna Czębira.

Pochylili wszyscy głowy w pełnym poszanowania powitaniu, albo też może zwyczajnie się jej bali.

Jedynie baba leśna Hawra nie czuła respektu. Znów pociągnęła tęgi łyk okowitki i odpyskowała.

- Dla was nie starczyłoby i hałdy, aby skusić byle jednego.

Czębira nie odpowiedziała na zaczepkę, szepnęła coś do ucha Grimbaldowej i odeszły na stronę.

Hawra dopiero się rozkręcała, no i odkręcała korek z kolejnej butelki.

- Byyyyywajcie! - Rozległo się wołanie.

- Czas pożegnać Jaryłę - przypomniał Wegencjusz Osławiony i uwiesiwszy się u łokcia wąsatej teściowej Orsyta Miętowego podreptał w stronę nawoływania.

Zapłonęło wielkie ognisko, płomienie strzeliły wysoko na dobrą wróżbę. Zaśpiewali wszyscy pieśń o odejściu Jaryły i przybyciu Kupały. Wrzucono kukłę pierwszego z nich w płomienie. Rusałki, choć nie przepadały za ogniem, wzięły się za ręce i zapląsały w kółeczku wokół stosu. Ich ruchy przywabiały i obiecywały.

Przyłączać zaczęli się pozostali: krasnoludy, strzygi, utopce, wąpierze, borowi, mamuny, południce i inne stwory - wszyscy w odwiecznym pląsie . Przyłączył się i Grimbald. Chwycił nieznajome dłonie, przywarł bokiem do obcej mamuny, wpadł w przedziwny ekstatyczny trans. Nie rozróżniał; gdzie niebo, gdzie ziemia, ogień, woda, a co najważniejsze - gdzie żona? Świat kolebał się przed oczami. Stopy waliły miarowym rytmem w ziemię.

Gdzieś tam w opętańczym tańcu mignął mu zduhacz Jarmir, przez moment widział wirującą, znajomą, bladą  dziwożonę i wydało mu się, że obok przytupuje goblin Innocenty.

Zgubił odświętną czapkę i poczuł jak wiatr głaszcze po czole. Mocniej i mocniej. Narastało przedziwne napięcie w powietrzu.

- Nasięźrzale, nasięźrzale - zaintonowały rusałki.

- Nasięźrzale, nasięźrzale - powtórzyli inni.

"Gdzie moja żona?", przemknęło Grimbaldowi przez myśl, ale zaraz uciekło.

Wtem, rozległ się suchy trzask. Potężny, głośny rumor przetoczył się po niebie. Przestraszyły się rusałki i rozpierzchły. Łoskot powtórzył się, jeszcze bardziej donośny i straszliwy, a tuż za nim, potężny piorun uderzył wprost w wielki stos drewna, przygotowany do całonocnego podsycania ognisk.

- Ożeż ty  w kijankę kopana! - zaklęła mała rusałka o zielonkawych włosach, potknęła się i runęła jak długa na ziemię.

Szczapy zajęły się złoto-czerwonym płomieniem, a ogień z nieba błyskawicznie rozprzestrzeniał się, szerząc panikę i wrzask niepomierny. Rusałki smyrgnęły do rzeki, pozostawiając leżącą, zielonowłosą ondynę nieopodal rozpalającej się coraz mocniej sterty.

Za rusałkami, w panice ruszyła reszta świętujących. Powstał tumult i kotłowanina nie do ogarnięcia.  

Grimbald zaczął nawoływać żonę. Biegał to w tę stronę, to w drugą, szukając znajomej sylwetki. Nie było to takie łatwe, bo co rusz ktoś go potrącał lub on potrącał kogoś. Ogarnął go strach paskudny. Tłum napierał i znosił w stronę rzeki. Musiał krasnolud używać całej swojej siły, aby przedrzeć się w kierunku wzgórza.

Gdzie jesteś? Gdzie jesteś... Preponderancjo?

Zobaczył ją. Była przy rzece wraz z mamuną. Bezpieczna.

Odetchnął.

Jednak po chwili coś zmroziło mu krew w żyłach. Przy płonącym stosie, przywalona sporą gałęzią, wciąż leżała mała rusałka.  Ktoś nieporadnie próbował odwalić konar. Hawra. Zamroczona alkoholem i tańcem nie umiała sobie poradzić, z dość sporym ciężarem i klapnęła na tyłek tuż obok zamroczonej ondyny.

- Już biegnę! - Wrzasnął krasnolud, ale ktoś boleśnie kopnął go w goleń. Oddech uwiązł mu piersiach.

- Eeeehhh - wyskrzeczał po chwili i przysiadł gwałtowanie na trawie.

To był błąd. Drugi cios otrzymał w bok. Najprawdopodobniej kopnął go przebiegający utopiec.

- Ożeż ty w kijankę kopany! - powtórzył Grimbald za małą rusałką.

Wstał jednak i kuśtykając podążał w kierunku rozprzestrzeniającego się ognia. Wysuszona ostatnimi upałami trawa zajmowała się płomieniami z niebywałą łatwością i szybkością.

Nie zdążę. Zdążę... Nie... Chyba że cud jakowyś...

 

I nadszedł cud jakowyś.

Na wzgórzu, prawie w samym centrum pożaru stała tajemnicza postać i uniesionymi w górę rękoma wymachiwała, zakreślając przedziwne figury.

- Ki czort? Następny co się otumanił siwuchą i tańcem kupałowym? - mruknął Grimbald.

Oczy szczypały od gryzącego dymu. Mocno je potarł i zobaczył... To był zduhacz Jermir.

Zduhacze, inaczej płanetnicy, ponoć posiadają moc przyciągającą chmury, sterującą pogodą, przywołującą deszcz.

I faktycznie, w górze, nad Jermirem zbierały się czarne kłębowiska chmurzysk burzowych.

Nie miał czasu Grimbald na dalszą obserwację, musiał dostać się do rusałki i Hawry.

 

- Hop, hop! Hawra! Haaawra! Gdzie jesteście - wrzasnął, bo płomienie i dym utrudniały orientację.

Deszcz lunął nagle. Zbawienny, choć nie kojący, raczej kąsający po ciele ostrymi strugami.

- Deeeeszcz! - zakrzyknął uradowany krasnolud i chciał zatańczyć w miejscu, ale bolący goleń przywołał go do porządku.

Strugi jeszcze bardziej ograniczyły pole widzenia. Stanął nasłuchując.

- Grrr... i niechaj mu poświst przetrzepie, to czego się wstydził nawet przed macią własną. Grimbald! Tutaj! No podnieś kuper mała żabo! - To ostatnie chyba skierowane było do rusałki.

Gdy Grimbald dotarł do Hawry i ondyny, zduhacz Jermir już przy nich był i odwalił pechowy konar. Baba leśna krztusiła się, charczała i złorzeczyła, jednak już stała, a mała rusałka, której najwyraźniej nic poważnego się nie stało, znów wisiała u jej spódnicy.

- Ta bździągwa znów się przyczepiła. Wrrr... i jego... matki mać.

- Witajcie miły sąsiedzie - Jermir jak zwykle pełen był kurtuazji.

Deszcz wciąż padał kąśliwymi, nieprzyjemnymi strugami.

- Długo tak będzie? - Spytał Grimbald płanetnika.

- Ze dwa dni nawet.

- No to z puszczania wianków i nacierania nasięźrzałem nici - skwitowała mała rusałka.

- Taaa, czasy pierońskie i zasrane nadeszły, kolejny rok nikt mego wianka nie wyłowi - zaśmiała się szyderczo Hawra, rozglądając się wkoło, w poszukiwaniu utraconej butelki.

Z deszczu zaczęli wyłaniać się powracający przyjaciele, znajomi i zupełnie obce osoby.

Grimbaldowa dopadła do męża.

- Nic ci nie jest?

Wszystkie te kwiaty, korale, wstążki i hafty nasiąknęły wodą i smętnie wisiały, a jednak wprawne oko krasnoluda uznało, iż wygląda lepiej niż przy wyjściu z domu.

Czębira szczelnie otulona w płaszcz, bacznie przyglądała się zduhaczowi. Ten nieśmiało uśmiechnął się do niej.

Pojawił się Razybud Wolnostojący i klepnął kamrata w ramię:

- Co tu się wyrabiało? Widziałeś Paupellę?

Grimbald Wspaniały wzruszył ramionami, bo jak to wszystko streścić, stojąc w ulewie, pośrodku łąki, z bolącym goleniem? A Paupelli Niezdobytej nie widział.

Przybiegły również rusałki, by w asyście spojrzeń uwodzicielskich, posyłanych dzielnemu wybawicielowi zabrać siostrę. Jedno sięgnęło się nawet Grimbaldowi, ale uciekło na widok miny Grimbaldowej.

- Całkiem klawo było - rzuciła na odchodnym mała rusałka o zielonkawych włosach - musimy to powtórzyć w przyszłym roku.  

Krasnoludka chwyciła dłoń męża.

- Spadamy - szepnęła na ucho i pociągnęła go w kierunku domu.

Posłuchał i potruchtał za nią, choć goleń wciąż bolał niemożebnie.

Jeszcze tylko, gdy obejrzał się, zobaczył, jak Hawra chwyciła za kieszeń palta zduhacza.

- Chrrr... A my se musimy pogadać złociutki i wyjaśnić kilka spraw... ale to... chrauu.. nie tu, gdzie paskudztwo leci na głowę. Porządek świata jest właściwy wtedy, gdy ciecz wlewa się do gardła, nie na grzbiet, wrr... no chodź zduhaczu... wypijemy se po jednym w lepszych, zadaszonych okolicznościach przyrody. 




* autentyczny tekst ludowy odrobinę przeze mnie zmodyfikowany