Z dedykacją dla pewnej niezmiernie sympatycznej pary Dziwaków.
Pewnej, słonecznej, a chwilami wręcz upalnej soboty spłynęła na Grimbalda Wspaniałego ochota by uraczyć się zimnym, świeżo warzonym piwem. To dziwne, ale odkąd w sklepie goblina Innocentego pojawiła się nowa ekspedientka, Grimbald zauważył u siebie wzmożone pragnienie oraz nieprzepartą chęć wzbogacania domowej spiżarni o różnorakie, nierzadko wręcz wymyślne wiktuały.
- Skoczę po coś, na surówkę, do obiadu - oznajmił małżonce, wcisnął czapkę na głowę i już jedną nogą znalazł się za drzwiami.
Niestety druga noga oraz spora część Grimbalda, w tym ta z czapką, wciąż jeszcze tkwiły w obrębie domowych pieleszy, a to wystarczyło połowicy by zareagować z szybkością spragnionej rusałki i wciągnąć małżonka z powrotem, z hukiem oraz z impetem.
- A dokąd to? - Przecież mówię, po zieleninę do obiadu.
W dawnych, dobrych czasach, za nic nie włożyłby tyle wysiłku, aby w sposób nieprzeciętnie grzeczny kontynuować wymianę zdań, jednak odkąd żona została przewodniczącą Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego (w skrócie SDZwOŚNBTL) zmuszony został do odkrycia w sobie wielkich pokładów szacunku, poszanowania dla odmiennego punktu widzenia i dążenia do pojednania.
- Po kiego czorta? A co my na kasie śpimy? A może dostałeś nieoczekiwany awans? W ogródku sporo tego badziewia rośnie - Grimbaldowa jeszcze tych pokładów nie odkryła.
- Jak uważasz moja duszko, ale zauważyłem onegdaj, że pies sąsiadów biega po naszej posesji i posikuje. Mów co chcesz, ja osobiście tego nie ruszę.
- To sąsiedzi mają psa? - zdziwiła się Grimbaldowa.
- Ano mają... Wielkie bydlę, z głową wielkości kamienia młyńskiego, pyskiem nieustająco toczącym pianę, łapami jak dorodne dębczaki albo nawet... uda teściowej Orsyta Miętowego, oczyma jarzącymi się w ciemności niczym, nie przemierzając u wilkołaka z sąsiedniej wsi i... - i tu mu się skończył koncept na opisanie nieistniejącego monstrum z sąsiedztwa.
- Popatrz, popatrz ile to rzeczy umknęło mi, odkąd poszłam w działalność partyjną - Pokiwała z niedowierzaniem i chyba też zawstydzeniem, głową małżonka.
Krasnoludowi zrobiło się tak jakby odrobinkę głupio, że tak bezczelnie oszukuje swą "lepszą połowę", jednak po chwili uznał to za vis maior i poczuł oczyszczony z odpowiedzialności wszelakiej, w tym również politycznej i cywilno-prawnej.
- No nic, w takim razie leć po coś na surówkę. Weź rzepę, pietruszkę, seler, czosnek niedźwiedzi i ketmię piżmową. Ponoć ta ostatnia ma szczególne działanie na... na... no w każdym razie Hawra gorąco polecała.
Dwa razy nie trzeba było powtarzać Grimbaldowi, wyskoczył z domu z wigorem nastolatka i popędził w stronę sklepu nie oglądając się za siebie.
Zaraz za chałupą Paupelli Niezdobytej znajdowała się zaniedbana posesja, wystawiana od dłuższego czasu na sprzedaż. Dom cieszył się niezbyt dobrą sławą we wsi i trudno było znaleźć chętnych na niego. Z roku na rok szarzał jego czerwony dach, z roku na rok porastał zielskiem ogród i dziczał sad, z roku na rok pochylał się płot, a tabliczka "FOR SALE" z roku na rok stawała się coraz bardziej znajoma i "na miejscu".
I teraz, gdy tak w pędzie mijał tę chałupę krasnolud, coś zakłuło go w oczy. Coś nie pasowało, coś nie grało, czegoś brakowało? Nie miał jednak czasu, a może wzmagające się w szalonym tempie pragnienie pchało go mocno w kierunku sklepu, lub też co bardziej prawdopodobne bał się, że żona odwoła go z misji.
Zziajany, spocony i szczęśliwy dopadł do klamki u drzwi wejściowych i z westchnieniem ulgi, szczerząc zęby w szczerym uśmiechu wkroczył do placówki kupieckiej goblina Innocentego.
- Jedno zimne, ale to szybko bo wam na progu uschnę i cucić mnie trza będzie! - wykrzyknął śmiejąc się w głos, bo uznał to za żart przedni, a nawet wręcz wyszukany.
- Chwilunia... chrrr... o co ten cały tumult? - w odpowiedzi usłyszał stęknięcie - Nie pali się, nie mordują... jeszcze... A choćby i palenie w mordzie kto odczuwał, nie uprawnia go ono do naruszania spokoju przybytku handlu detalicznego... wrrr... do osiemnastego pokolenia domowników wszelakich wraz z inwentarzem...
Za ladą zamiast ponętnej Paupelli Niezdobytej stała Hawra w fartuszku. Widok Hawry, leśnej baby, słynącej z niewyparzonego języka i niezbyt dobrego gustu w doborze garderoby, był raczej niemiłym zjawiskiem, a już odzianej w zbyt mały i poplamiony fartuch, stanowił dla oczu dyskomfort wagi przepotężnej.
- Jakie se życzy? - wbrew wizerunkowi i krzywdzącej opinii, ekspedientka zagadała do klienta niezwykle profesjonalnie.
Jednak krasnolud, czy na wskutek zbyt pospiesznego przemieszczania się na odcinku dom-sklep, czy też z powodu przesuszonego gardła, lub też zwyczajnie z braku czegoś mądrego do powiedzenia, zamilkł na amen.
- No! Powie coś? Czasu nie mam, towar trza rozładować, na półkach rozłożyć, ometkować... grrruaaa... i nich to wszystko... chrrrrr... a gałki oczne wpadną w otchłań bezkresną, każda osobno.
Grimbald milczał jednak uparcie i nawet zaświtała mu nieśmiała myśl, aby wyjść ze sklepu po cichu i z dużą godnością, jednak po chwili uświadomił sobie, iż powrót z pustymi rękoma narazi go na grad pytań ze strony małżonki tudzież uwagi niewybredne. Przez chwilę ważył w myślach co gorsze, odchrząknął i rzekł.
- Na początek piwo, ale zimne i nieubogie w pływające procenty.
- No, i tak trzeba było od razu. - Hawra ochoczo zakrzątnęła się i wydobyła spod lady butelkę z napojem.
- Dobre cholerstwo, doooobre - zachęcała go otwierając butelkę - choć osobiście uznaję, iż nalewka z pokrzyku w odpowiednio spreparowanych ilościach, lepiej główkę przeczesze.
Upił długi łyk Grimbald, zebrał się na odwagę i zapytał wprost.
- A Paupella gdzie?
- Dyć na urlopie, jako i wszyscy inni zacni... bodaj ich dziatki przyniosły w progi domów wszawice i kurzajki.... chraaaa.... czas sprzyjający kanikułom i tera wszystkie chcą wczasować, a pracować ni ma komu. No to goblin mnie najął i voila....grauuu... a szczątki niechaj rozrzucone pozostaną po wsze czasy w terenie nieoznakowanym.
Wiadomość, choć trochę zbiła z tropu Grimbalda, wydała mu się pozytywna, bo przecież znaczyło to, że Paupella wróci na swoje stanowisko i niezwykle dowcipny tekst " Jedno zimne, ale to szybko bo wam na progu uschnę i cucić mnie trza będzie!" będzie mógł zostać wykorzystany należycie raz jeszcze.
Baba leśna Hawra uznawszy, że wystarczająco dużo czasu dała klientowi na delektowanie się trunkiem zażądała natychmiastowej zapłaty gotówką tonem stanowczym, choć nie bez pewnej ogłady, gdyż na końcu dodała "proszę uniżenie".
- Zaraz, przecież ja jeszcze nie skończyłem sprawunków - oburzył się krasnolud.
- No to czego czas mitręży? Ja tu towar mam! I... chwila. - Leciwa ekspedientka zniknęła mu z oczu, błyskawicznie przykucając.
Do uszu Grimbalda doszedł dźwięk przelewania płynu oraz głośne beknięcie. Hawra znów się pojawiła za ladą, otarła ręką usta i ponownie przeszła do meritum.
- Przepraszam szanownego klienta ale miałam... chrauuu... W każdym razie - czego?
- Rzepę, pietruszkę, czosnek niedźwiedzi i... Jak to było? Ke... ke... piżmową.
- Ketmię piżmową? Pewnikiem żonka se zażyczyła - zachichotała baba leśna i już bez skrępowania wyjęła spod lady butelczynę. - Na żylaki pomaga - wyjaśniła - nalewka, nie ketmia.
- Tak, nie wątpię, a ta ke... ke... na co? - spytał lekko zrezygnowany Grimbald.
- Na... - Tu znów się lekko Hawrze odbiło od zbyt mocno gazowanego trunku.
- Albo nie, wcale nie chcę wiedzieć. - Zmienił zdanie krasnolud.
Hawra odstawiła butelkę, zapakowała zakupy i wyciągnęła rękę po należność. Już jedną nogą był Grimbald poza obrębem sklepu, gdy do drugiej, wciąż tkwiącej w środku lokalu nogi, ale jeszcze bardziej do uszu doszła mowa pożegnalna baby leśnej.
- I zapraszamy ponownie w nasze niskie progi, w czwartek będzie promocja na mydło i inne frymuśne produkty drogeryjne... wrrr... A i powinszować nowych sąsiadów.
- Co? - Krasnoluda zastopowało, a nawet zawróciło. - Jakich sąsiadów?
- Ano, dyć nie wie? Nieruchomość wedle waszej miedzy, tę za chałupą Paupelli Niezdobytej kupili jacyś... Ponoć miastowi, co to u nas rustykalnego raju i wywczasu szukają, a mnie to się zdaje że nie tylko tego... ale kto tam by słuchał starej baby leśnej?
- Nie może być - wyszeptał Grimbald. - Co jeszcze o nich wiecie?
- Niewiele. Tyle, że to zduchacz jakowyś wraz z małżonką... Byli w naszym sklepie i... wrrr... krzywda moja do piątego pokolenia czkawką bolesną odbijać się będzie we wnętrznościach... Wydziwiali, wymyślali, a tej zduhaczowej w torebuni coś się ruszało. Dziwaki jakoweś i tyle.
Dalsze zwierzenia baby leśnej przerwało wejście klientów. Nagle zjawiło się ich tylu, że dalsza rozmowa na temat nowych sąsiadów została uniemożliwiona.
Wyszedł ze sklepu Grimbald i wciąż jeszcze oszołomiony wydarzeniami i wiadomościami prosto z forum mercatus powlókł się do domu. Przystanął przy tajemniczej posesji. Rzeczywiście znajomej tabliczki "FOR SALE" już nie było, a w chwastach porastających teren wokół domu ktoś wyciął ścieżkę.
Zduhacz, pomyślał Grimbald, nie znam żadnego.
Zduhacze, czasem zwani płanetnikami, chmurnikami lub obłocznikami byli dziwną, mało jeszcze poznaną rasą. Przedstawiano ich sobie jako chłopów na schwał, zarośniętych mocniej niż krasnoludy i z ogładą nie bardzo "na ty". Krążyły o nich opowieści, że to mocarze, co umieją sterować pogodą, toczą walki z chmurami gradowymi i potrafią wywołać okrutną suszę.
Też mi osiągnięcie - wywołać okrutną suszę to ja z Razybudem Wolnostojącym też potrafię, a nawet i bez niego, prychnął pod nosem Wspaniały.
Kiedy dotarł do chałupy, na progu powitała go wielka, radosna nowina w towarzystwie pomniejszych nowin, już nie tak radosnych.
- Grimbaldzie, wszystko wiem!
Się zacznie, przemknęło przez myśl krasnoluda.
- Co takiego?
- Po pierwsze wiem kim są nasi nowi sąsiedzi.
- Doprawdy?
- Oto oni! Państwo zduhaczowie: Jermir i jego żona - Matylda.
Zza pleców żony wyłonili się nowi sąsiedzi. Niewysokiego wzrostu, o filigranowych kształtach i przemiłych twarzyczkach. Jermir miał starannie przystrzyżony zarost i promienne oczy, a Matylda, kruszyna nawet jak na postrzeganie krasnoludzkie, przewieszoną przez ramię torbę, z której wyzierał maleńki, ciekawski pyszczek zwierzątka.
- Pozwoliliśmy złożyć sobie wizytę państwu by przedstawić się i zaznajomić. Żywimy nadzieję, że będzie nam się satysfakcjonująco koegzystowało w sąsiedzkiej komitywie. Podjęliśmy z małżonką decyzję o restytucji naszych pierwotnych instynktów i powrocie do korzeni i stąd ratyfikacja aktu woli o zakupie nieruchomości tuż obok...
- Hę? - Grimbald skierował zdumiony wzrok na żonę.
- Zamieszkali w opuszczonej chałupie i chcą żyć z nami w zgodzie - przetłumaczyła. - Myślę, że może się udać, choć gdy weszli napadłam na nich i opieprzyłam za obsikane warzywa.
- Ups?
- Tak... i wyobraź sobie faktycznie mają psa... tę bestię w torebce Matyldy.
Grimbald skierował wzrok na torebkę żony zduhacza. "Bestia" wystawiła figlarnie jedną, maleńką łapkę i wyszczerzyła mikroskopijne kiełki.
- To chihuahua, pełna życia, czarująca i niezwykle inteligentna rasa - wyjaśniła delikatnym głosikiem Matylda.
- No właśnie - zawtórowała mniej delikatnym głosikiem Grimbaldowa - pełna życia, czarująca, niezwykle inteligentna - jakby stworzona... A niu, niu, niu - zakwiliła w stronę pieska.
Państwo zduhaczowie uznali, że pora pierwszej, zapoznawczej wizyty dobiegła końca i w sposób wyszukanie kulturalny i taktowny pożegnali się z gospodarzami. Matylda na odchodnym jeszcze szepnęła coś do ucha Grimbaldowej i tyle ich było...
- Nareszcie trochę wielkoświatowego polotu i egalitarnej kultury zawitało do naszej wsi - zachwycała się krasnoludka.
Podeszła do męża i odebrała z jego rąk siatkę z zakupami.
- Co tu mamy? Rzepa, seler, pietruszka, czosnek niedźwiedzi i... ketmia... Ketmia? Tfu, całkiem już niepotrzebna...
Grimbald stał wciąż oszołomiony tuż za progiem, aż wreszcie spytał żałośnie:
- Miała być wielka, radosna nowina. Gdzie ona?
- A tak! Otóż, drogi mężu, będziemy mieli... - Tu Grimbaldowa dramatycznie zawiesiła głos.
Krasnolud poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, serce szarpie się jak szalone, łydki drżą, pośladki spinają.
- Pieska! Już się zdecydowaliśmy co do rasy, płci i imienia i Matylda nam takiego załatwi. Pomyśl, ile radości i wzruszeń wniesie takie maleństwo w nasze pożycie rodzinne?
W wyniku zbyt pochopnie rozgrywających się wydarzeń Grimbald Wspaniały uznał, że musi spocząć natychmiast, co wykonał bez zbędnej zwłoki i usiadł na podłodze. Jeszcze tylko drżącymi wargami zapragnął sformułować nurtujące go pytanie o imię dla "maleństwa", jednak, w dziwny sposób, z ust wydobyły się słowa:
- A na co ta ketmia piżmowa?
- Na... wrzody żołądka?
- Nie mamy przecież.
- No to po kłopocie - skwitowała radosnym tonem Grimbaldowa.
Jestem prawie pewien, że wolałbym wrzody, pomyślał krasnolud.