Pewnej pochmurnej niedzieli Grimbald Wspaniały postanowił wymyślić zabawę. I to nie pierwszą lepszą z brzegu, ale taką która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji.
Usiadł Grimbald na zydelku pod oknem i kombinował.
A może by tak wymyślić... szachy? E nie... zbyt ekspresywne i budujące napięcie. To może porządną grę w karty? Niee, wszystkie porządne już wymyślone. Berek? Nigdy nie widziałem sensu w ganianiu bez wyraźnego powodu. Ciuciubabka? Brrr... nie wiadomo, na jaką babkę się trafi.
Przemknęła mu myśl, aby wymyślić zabawę w doktora, ale uciekła zatrwożona, gdy uświadomiła sobie, że pierwszą pacjentką najprawdopodobniej byłaby Grimbaldowa.
- Ech, nie ma porządnych zabaw do wymyślenia - westchnął krasnolud.
- Co tam mruczysz? - zagadnęła go żona.
- Chciałbym się porządnie zabawić.
Grimbaldowa musiała opacznie zrozumieć jego słowa, bo zdzieliła go parasolem, który naszykowała sobie przezornie, gdyż w planach miała przedwyborczy spacer wśród społeczności wiejsko-leśnej.
- Za co? - Grimbald skulił się i osłonił głowę rękoma oczekując, dalszego rozwoju akcji.
- Za to, że gdy chciałam, ty nie mogłeś albo co gorsza nie chciałeś.
Te enigmatyczne stwierdzenie wywołało w krasnoludzie głęboką frustrację. Chciał oponować, wyjaśniać, pytać, indagować ale małżonka poprawiwszy przedwyborczą fryzurę wyszła w kierunku bliżej nieokreślonym.
- Wrócisz na obiad? - zawołał za nią.
Nie doczekał się odpowiedzi i uznał, że znów sam musi zatroszczyć się o siebie zarówno pod względem aprowizacyjnym jak też kulturalno- rozrywkowym. Po chwili uzgodnił ze sobą, że wszystkie te kryteria spełnia butelka okowitki, co ją przezornie zakupił przedwczoraj po pracy. Skierował się w najciemniejszy kąt spiżarni, tam bowiem ukryta była przed wzrokiem ciekawskich, jako też nieprzychylnych i nazbyt asertywnych osób.
Postawił flaszkę na stole, kulturalnie wyjął odpowiednią szklaneczkę, nalał na dwa palce i duszkiem wypił.
Pierwszy łyk wyrwał z piersi westchnienie: uchhhhh oraz przyjemne mrowienie w gardziołku.
- Żeby tak wymyślić zabawę równie przyjemną jak to... To by było coś i oryginalnego i fascynującego i pełnego zaskakujących zwrotów akcji. Tylko, że do większości fajnych gier potrzebne są przynajmniej dwie osoby.
I przyszło mu na myśl, że dawno nie widział swojego przyjaciela, sąsiada i dłużnika w jednej osobie, Razybuda Wolnostojącego. W tym momencie przedziwna tęsknota za męską, solidną i bezkompromisową przyjaźnią złapała go za gardło i ścisnęła bardzo mocno, tak mocno, że aby ją rozluźnić musiał wziąć spory łyk okowitki, pomijając przy tym pośrednictwo szklaneczki.
- Skoro na domowy obiad i tak nie mam co liczyć, pójdę z podwieczorkiem do przyjaciela.
Tu fachowym spojrzeniem obrzucił flaszkę w dłoni.
Prawie pełna, spokojnie wystarczy dla dwóch, skonstatował i schował gościniec dla kompana za pazuchę.
Wahał się jeszcze chwilę, czy wziąć parasol, po czym machnął ręką, uznawszy go za zbędny balast.
Na ścieżce za domem spotkał mężczyznę spacerującego ze świnką na smyczy. Normalnie taki widok wzbudziłby we Wspaniałym przynajmniej zdziwienie, jeśli nie osłupienie, jednak zaczynał przywykać do dziwactw sąsiadów, jak też do ich niepośledniego szacunku dla wszelkich istot żyjących.
- Witaj Jermirze - grzecznie przywitał zduhacza, uchylając czapki.
Tamten równie elegancko wyraził radość na widok krasnoluda i przystanął lekko pociągając smycz, by przystopować podekscytowanie świnki na widok błotka na drodze.
- Anabell, damy nie taplają się w pierwszej napotkanej kałuży.
Świnka radośnie chrząknęła, jakby rozumiejąc i nie wnosząc sprzeciwu, do tej jakże słusznej uwagi. Grimbald również postanowi ją zapamiętać, by w odpowiedniej chwili i okolicznościach wygłosić i zaimponować małżonce.
- A dokąd to cny Grimbaldzie?
- Z przyjacielską wizytą oraz zacnym poczęstunkiem.
Zduhacz pokiwał ze zrozumieniem głową, a krasnolud zaniepokoił, czy butelka nie uległa jakiejś katastrofie, na przykład wysuwając się niepostrzeżenie się zza pazuchy i czy nie przepadła gdzieś po drodze.
Sięgnął ręką sprawdzając.
Uff, jest, ale czy zawartość również?
Wyjął flaszkę i uniósł na wysokość wzroku.
Wszystko było w porządku.
Kołyszący płyn, w nieodgadniony sposób rozpalił straszliwe pragnienie.
Jeden łyczek.
Już miał upić, gdy napotkał zdziwione spojrzenie Jermira.
- No tak, w ręce sąsiada, na zdrowie - podał mu butelkę.
Ten wziął od niego ale chyba nie bardzo wiedział co z tym począć.
- Proszę się poczęstować. Towar pierwsza klasa... no może nie taki jak własnego pędzenia ale swoją moc ma - zachęcał.
Zduhacz powąchał, pokręcił głową i oddał flaszkę.
- Dziękuję, z całego serca, za serdeczność i niezwykle przemiłą chęć podtrzymania przyjacielskich więzi poprzez tradycyjną, męską formę rozrywki niewerbalnej. Jestem prawdziwie wzruszony, muszę jednak odmówić ze względów zdrowotnych.
Krasnolud odebrał swój skarb i choć nie do końca zrozumiał sens przemowy, uznał ją za zachętę do wypicia za dwóch. Wziął długi łyk, a po nim jeszcze jeden długi łyk.
- Huuuu! - wykrzyknął i przytupnął.
Jak ja lubię ten smak, pomyślał, słodki smak tradycyjnej, niewerbalnej, męskiej formy wyrażania przyjacielskich więzi.
Świnka pociągnęła zduhacza, dając do zrozumienia, że nadszedł czas na kontynuowanie spaceru w poszukiwaniu kałuż, co tamten uznał za słuszne, tym bardziej że z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
- Komu w drogę... Dzisiaj jeszcze nieźle popada - popatrzył w górę zduhacz - lecz dopiero jutro można się spodziewać porządnej burzy.
- Skoro ty tak mówisz - odparł Grimbald - to rzeczywiście trza przyspieszyć tempo.
- Pozdrowienia dla małżonki.
- Dziękuję i odwzajemniam.
I nagle coś sobie przypomniał.
- Sąsiedzie? Sąsiedzie, wyście światowy człek i bywały... Powiedzcie, gdyby tak wymyślić fajną zabawę, no taką właśnie na pochmurne i deszczowe dni, ale która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji, to co byście proponowali?
- Bo ja wiem? - zafrasował się zduhacz - No... Tak na szybko to... To może... zabawę, w której można by porównać z innymi swoją wiedzę, zasób słów, et cetera - takie "państwa, miasta, bajki".
I odszedł ciągnięty przez wesołą świnkę Anabellę.
Grimbald chwilę zastanawiał się nad propozycją zduhacza i bezwiednie upił ze trzy łyki z butelki.
- Państwa, miasta, bajki? E nie... to się na wiejskim gruncie raczej nie przyjmie - uznał i ruszył w drogę z przyjacielską wizytą i pełną do połowy butelką okowitki.
Zaczęło padać.
Na rozstaju dróg, pod prastarym, rozłożystym cisem schronił się dziwny stwór. Z daleka nie mógł Grimbald rozpoznać, kto zacz. Ponieważ deszcz nasilał się, uznał za stosowne również skorzystać z osłony gałęzi.
Lekkim truchtem podążył w kierunku schronienia. W miarę jak się zbliżał zagadkowa postać, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej tajemniczej. Była to wysoka, smukła kobieta ubrana w długi, powłóczysty płaszcz z kapturem, zakrywającym twarz. Wydała się Wspaniałemu znajoma, choć nie mógł skojarzyć, gdzie też mógł ją spotkać. Postać działała niepokojąco, wręcz zatrważająco i by ukoić nerwy sięgnął za pazuchę.
Tylko mały łyczek.
- Witaj Grimbaldzie Wspaniały - przywitała go kobieta.
Znała jego imię. To jeszcze mocniej go zaniepokoiło. Znów sięgnął za pazuchę. Przyjemnie zapiekło w gardziołku i pomogło znaleźć adekwatną odpowiedź.
- A witaj, kimkolwiek jesteś.
Postać przesunęła się robiąc miejsce dla niego pod drzewem. Cis, choć wysoki i dorodny, nie był jednak tak rozłożysty, jak na przykład dąb i aby schronić się przed deszczem musieli stanąć blisko siebie.
- Nie poznajesz, prawda? - znów zagadnęła go kobieta.
- Nooo, nie bardzo... choć mam wrażenie, że już kiedyś, gdzieś...
- A teraz? - zrzuciła kaptur i rozchyliła poły płaszcza.
Ona była wysoka, Grimbald zaś sięgał jej zaledwie do ramion i gdy to zrobiła, wzrok jego napotkał to, co u każdej niewiasty powinien napotkać. Jednak przedziwna istota odbiegała od klasycznego kanonu kobiecości. Krasnolud później wyznał przyjacielowi Razybudowi Wolnostojącemu, że jedynie hart ducha, jako też niezłomna postawa oraz te kilka niewielkich łyczków okowitki sprawiły, że nie ścięło go z nóg i nie powaliło zawałem.
- Mamuna... - wyszeptał.
- Mów mi Czębira.
Mamuny, inaczej zwane dziwożonami to tajemnicze istoty płci żeńskiej, wyróżniające się całkowitym brakiem urody powszechnie akceptowanej, owłosieniem na całym ciele i pewnym zapadającym w pamięć szczegółem anatomicznym. Mianowicie najbardziej charakterystyczną dla mamun cechą, jest dziwny wygląd ich piersi. Są one nienaturalnie duże i obwisłe. Wyprostowanej mamunie mogą niekiedy sięgać aż po kolana i bywało, że często dla wygody zarzucają je sobie za plecy.
Czębira pod płaszczem nie miała praktycznie nic, jeśli nie liczyć skąpego pasa płótna owiniętego wokół bioder.
Na szczęście po chwili zakryła się, choć kaptura już nie narzuciła.
Twarz dziwożony była dość cudaczną układanką, w której nic do siebie nie pasowało. Obwisłe, pomarszczone policzki starej kobiety nie przystawały do spiczastej, elfiej brody, a długi, haczykowaty nos kontrastował z szmaragdowymi, można rzec olśniewająco pięknymi oczami. Uszy - nienaturalnie duże, pokryte były gęstymi włosami, których za to zabrakło na brwi - rzadkie i skąpe. Same włosy nie wyróżniały się niczym szczególnym - siwe, proste, długie.
- Spotkaliśmy się na wiecu wyborczym, kiedyś tam... - przypomniała mu.
Grimbald zaczął przypominać sobie. Był to wiec, na którym wybrano jego małżonkę na Naczelnego Włodarza Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego. Wiec, od którego jego życie zmieniło się dość znacznie, moment od którego został mężem swojej żony.
- Tak, pamiętam. Przemawiałaś.
- Przemawiałam. Byłam przewodniczącą komitetu wyborczego Grimbaldowej i to ja przyczyniłam się do jej zwycięstwa. A teraz? Teraz nawet nie pamięta jak mam na imię.
Połączenie powierzchowności dziwożony, gorycz jej słów i przywołanie imienia towarzyszki życia sprawiło, iż krasnolud musiał się wzmocnić i to natychmiast. Wyjął za pazuchy butelkę i z grzeczności tylko, bo nie przypuszczał, aby chciała zaczerpnąć, wykonał w kierunku Czębiry ruch zachęcający do skosztowania okowitki. Ku jego zdumieniu skorzystała z zaproszenia i pociągnęła tęgi łyk.
- Uuuaaaa - stęknęła.
- Huuuuu - zawtórował Grimbald, bo również nie pożałował sobie przezacnego płynu.
I nagle jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki atmosfera się rozluźniła.
Czębira grzecznie podziękowała i uśmiechnęła się, a Grimbald zaczął opowiadać o pustym domu, żonie zaaferowanej wszystkimi prócz rodziny, sąsiadach i ich zwierzętach, o chęci wymyślenia gry ale takiej, która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji i o tym, że wybrał się właśnie do swojego przyjacielu, sąsiada i dłużnika w jednej osobie, Razybuda Wolnostojącego. I nagle ze zdziwieniem stwierdził, iż zwierza się również ze swojej słabości do Paupelli Niezdobytej.
Zaskoczony nieoczekiwaną szczerością, urwał, popił i podał flaszkę Czębirze.
- Tak, tak - pokiwała mamuna głową, gdy już łyknęła - przyroda choć na pozór grymaśna i chaotyczna, nie pozostawia pustej, niezagospodarowanej przestrzeni i choćby polityka stawała na głowie, pusząc się swą potęgą, ustąpić będzie musiała, prędzej czy później, procesom prowadzącym do utrzymywania się przy życiu osobników najlepiej przystosowanych. Przyrost naturalny to odwieczny zew każdego z nas i jemu podporządkowuje większość na pozór bezsensownych działań.
Aż tak daleko nie zabrnął w swych marzeniach Grimbald i teraz poczuł słuszny lęk.
- Nieee - wystękał - ja nie ten... nie żeby... nie w tym kierunku.
- Wiem, wiem - przerwała mu mamuna - wam jeno działanie, a nie skutki w głowie. A szkoda. Bo dziateczki są ważną grupą społeczną w rozwoju społeczeństwa.
- Ale przecież, wy dziwożony, nie obraź się, słyniecie z porywania i podmianek bachorów.
Czębira zmarszczyła skąpe brwi.
- Nie lubicie nas, oj nie lubicie. Opowiadacie niestworzone historie, zwalając na nasze barki własne przewiny, niedociągnięcia i błędy wychowawcze, gromadzone z pokolenia na pokolenie. Nie szanujecie maleństw, a gdy coś się im przydarzy szukacie "kozłów ofiarnych", nie umiejąc przyznać się, że znów coś spieprzyliście. A kto lepiej pasuje niż my - brzydkie i pokraczne, z obwisłym biustem?
Chciał Grimbald zaprzeczyć ale skłamałby, wobec tego pociągnął łyk i znów podał butelkę kompance.
Powszechnie wierzono, że dziwożony porywają dzieci z kołysek, podmieniając je na własne, nieprzeciętnie szkaradne. Ponoć najlepszym sposobem , aby odzyskać własne dziecko, było zbicie podmieńca, bardzo mocno, tak aby jego głośny płacz przywołał matkę. Wtedy mamuna wracała po nie, oddając porwane maleństwo.
Czębira jakby czytała w jego myślach, bo pokręciła głową i rzekła.
- Jaki sens w porzucaniu własnego brzydactwa, gdy wie się, że nikt go nie pokocha, a z uprowadzonego maleństwa wyrośnie piękność, co będzie się wstydzić paskudnej "matki"?
- To skąd te opowieści?
- Zapewne w większości przypadków, by uniknąć niewygodnych pytań.
Upili w milczeniu jeszcze po łyczku, ale malutkim, bo w butelce pokazało się dno.
- No i po gościńcu dla Razybuda - westchnął Grimbald.
- Ano - przytaknęła mamuna.
- I gry nowej nie wymyśliłem.
- Jak będziesz miał wymyślić, to przyjdzie sama.
Niebo zaczęło się przejaśniać i deszcz ustał.
- Pora w drogę - Czębira narzuciła kaptur na głowę. - Dobry z ciebie krasnolud, Grimbaldzie, choć wszyscy mają cię za ćwoka i pijaka.
I poszła. Wspaniały śledził jej postać tak długo, aż zniknęła mu z oczu. Otrząsnął się z wilgoci i resztek dziwacznej atmosfery, zatupał, odchrząknął, splunął i zawyrokował.
- Dobra, może faktycznie ćwok ze mnie i pijaczyna ale nie gbur. Trza więc zasuwać do sklepu po następną butelkę okowitki, bo z pustymi rękoma to żadna, przyjacielska wizyta, a zwykłe nachodzenie.